czwartek, 26 listopada 2015

Minął rok.

"Umiera człowiek... Pozostaje po nim słowo, specyficzny dla niego gest klimat uczuciowy, który wokół siebie roztaczał... Ale pozostawił także... ogromny smutek."

                   Autor nieznany.

  Dzisiaj jest pierwsza rocznica śmierci Krzysia. O 14:49 lekarze stwierdzili śmierć pnia mózgu. Nie wierzę w to, co piszę. ŚMIERĆ. 

  A wszystko zaczęło się 22 listopada 2014r. z rana, gdy w lęku i panice, gdy Krzyś nie dawał znaku życia. Jasiu w drodze do swojej pracy pojechał do pracy Krzysia, żeby dowiedzieć się, dlaczego nie przyjechał do domu. Tam się posprzeczał z kierownikiem, wyprosił go z biura. Co za bezduszny człowiek! Nie wiedział, nie rozumiał, że ktoś umiera ze strachu. 

  Zadzwoniłam do innego kierownika, który mi z łaski podał numer telefonu dyspozytora. Jedyny przyzwoity, który okazał zrozumienie. Też Krzysztof. Powiedziałam Mu, że należy kogoś wysłać do ciężarówki Krzysia, bo być może coś się stało. Bo w czerwcu przeszedł koronarografię. No i to niemożliwe, żeby w ciągu kilku godzin przejechał tylko 80 km. Ustalił z przełożonym, że wyślą tam kierowcę, który ma do tego miejsca jakieś 150 km. Za dużo czasu to zajmie. Trzeba policję wezwać!

  Po 12:00 słyszę dzwonek do drzwi. Myślę sobie: "No, to teraz Guciowi się oberwie". Zamiast Niego widzę dwóch mężczyzn z jakimiś papierami. "No jeszcze mi brakuje akwizytorów drzwi!". STOP! Gdy tylko zapytali się, czy nazywam się tak i tak, powiedziałam tylko :"No to ja już wiem, o co chodzi"

  Po podaniu mi wszelkich informacji, po godz. 14 wyruszamy z Jasiem do Gery. 350 km. 

  Przyjechaliśmy na miejsce ok. godz. 19:00. Gdy dotarliśmy na ITS (Intensywna Terapia), najpierw byliśmy zaproszeni do takiego pokoju. Rozmawiała z nami lekarka polskiego pochodzenia. A potem zaprowadziła nas na salę, gdzie leżał Krzyś. SZOK! Ten widok mojego Gucia. Leżał zupełnie bezbronny, podłączony do tych wszystkich urządzeń. Od razu wybuchnęliśmy płaczem. 

  Lekarka wezwała neurochirurga, żeby zbadał przy nas Krzysia. Bo wcześniej zauważyłam, jak otwierałam powiekę, to Mu leciutko drgnęła. W dodatku widziałam, że prężył stopy. Ale to tylko odruchy przy tak rozległym wylewie. Mimo to (chyba) wymusiłam na lekarzu, aby przyznał mi rację, że zawsze jest nadzieja. I tej nadziei się trzymałam. Do samego końca.

  W międzyczasie wyszłam przed klinikę, aby zadzwonić do naszego szpitala. Powiedzieli, że jeśli doszło do wgłobienia pnia mózgu, to zero szans na przeżycie. Nie, do mnie to nie docierało. 

  O 23 wyszliśmy z kliniki i chcieliśmy poszukać jakiegoś niedrogiego hotelu, aby na drugi dzień też być w klinice. Niestety, nie było wolnych miejsc. A więc wracamy do domu. 

  Jesteśmy na 4 rano. Padnięci, zmęczeni i przerażeni. Kładziemy się spać.

  23 listopada 2014r, niedziela. Budzę się o 7 rano. 3 godziny snu. Po 11 znowu wyjeżdżamy do kliniki. I znów 350 km w jedną stronę. Zabieram ze sobą swoją  koszulkę, aby położyć na Krzysiu. Chciałam, aby czuł moją obecność. Rozmawialiśmy też z innym lekarzem, który był przy przyjęciu Krzysia. Powiedział nam, że może wypompować krew, ale to nic nie da, że to nieetyczne i że będzie umierał przez 3 miesiące. Że jak Gucio trafił do kliniki, to mózg już nie funkcjonował. Gdyby nie było  ogniska krwawienia w takim jednym miejscu, to on by to zrobił. Inny lekarz, anestezjolog, pytał się, jaka była wola Krzysia. Nie za bardzo Go zrozumiałam, ale On powiedział o darowaniu narządów do przeszczepu. Nie za szybko? Ale odpowiedziałam, że nie miał nic przeciw. Zresztą kiedyś żeśmy rozmawiali na ten temat. Powiedziałam wtedy do Gucia, że gdyby mi się coś stało, to mają wziąć wszystko, co się nadaje. I, że z Jego organami zrobię tak samo. 

  Tamtego dnia wyjechaliśmy trochę wcześniej niż ostatnio. Jakoś ta rozmowa z lekarzami mnie przygniotła. Ale wciąż wierzyłam, Wierzyłam w cud.

  W ciągu następnych dwóch dni niewiele się wydarzyło. Załatwiłam na odległość namaszczenie chorych dla Krzysia. Łudziłam się, że może to pomoże. Wkurzyła mnie moja siostra, która chciała się pochwalić, że się modliła za Gucia. Ale jak się modliła! "Panie Boże, jeśli Krzysiu jest Ci tam potrzebny, to Go weź. A jak nie, to Go zostaw tu, na ziemi" Jakby mi ktoś obuchem w łeb dał.

  25 listopada dostałam telefon z kliniki, że musimy przyjechać następnego dnia, bo 27 - go może być za późno. 

  No i pojechaliśmy. Wciąż wierzyłam, że coś się zmieni na lepsze. Niestety, gdy dotarliśmy do kliniki, to zebrało się konsylium lekarskie, robili badania i stwierdzili śmierć.

  Była jeszcze rozmowa z koordynatorką do spraw przeszczepów, a potem siedzieliśmy do 1 w nocy przy Krzysiu. Był również Wojtek (brat Krzysia), ksiądz, Pani Cornelia, u której nocowaliśmy, lekarz, a także koordynatorka.

  Gdy opuszczaliśmy z Jasiem klinikę i przybyliśmy do domu tej Pani, czułam ogromną grozę. Czułam się tak, jakbym trafiła do piekła, jakbym nie miała dokąd uciec. Jakbym znalazła się w jakiejś pułapce. Nie potrafię tego nazwać. W tym czasie właśnie pobierano narządy od Krzysia.

  Ludzka wiara potrafi być przeogromna. Miałam nadzieję, że gdy na drugi dzień przyjdziemy podpisać dokumenty, to lekarz powie, "ale Pani Mąż nas wykiwał". Gdy zapytałam się lekarza, jak przebiegła operacja i usłyszałam, że wszystko poszło w porządku, zrozumiałam, że to KONIEC! A zarazem początek czegoś nieznanego, obcego i niechcianego.

 Godzina zero - czas się zatrzymał!
 Ja się zatrzymałam,
 Odrętwiała, nieruchoma, sparaliżowana,
 A przecież - trzeba iść!

 Kroki - pierwsze kroki,
 Na niesprawdzonej 
 Nieznanej mi planecie,
 Zagubiona, słaba, bezradna.

     Freya von  Stülpnagel.

  4 dni nadziei, walki i wiary, że Krzyś z tego wyjdzie. Czasem myślę sobie, że pewnie na coś zachorowałam, straciłam przytomność, że zaraz się obudzę i że wszystko będzie tak jak dawniej. NIE BĘDZIE! 

  Tydzień stracił swoje nazwy dni. Nie ma poniedziałków ani weekendów. Każdy dzień to tylko dzień, który kończy się pójściem spać. Nic nie jest takie jak było przedtem. Nawet wrestlingu już nie oglądam. Zamieniłam go na politykę i na The Voice Of Poland. Jedne co się nie zmieniło, to rzeczy pozostawione przez Krzysia. Ręczniki wiszą wciąż na tym samym miejscu, co powiesił, gąbka, szczotka, buty, ciuchy... Dosłownie wszystko to jest. 

  Minął rok. Jakoś funkcjonuję. W strachu, ale funkcjonuję. Choć te dni, to przypominają mi o tym, co się stało do tego stopnia, że znów nie mogę patrzeć na reklamy świąteczne. To jest rana, która otwiera się wciąż na nowo i zadając ból.

  Minął rok. Nie byłoby mnie, gdyby nie ludzie, którzy mi pomogli w tych pierwszych chwilach. Jasiu, Magda z Wojtkiem, Tato, Ola, Gieniu, Milena, Andrzej i wiele innych osób, które zapoznałam na Twitterze. To wszyscy oni sprawili, że jakoś się przeczołgałam przez te wszystkie chwile aż do dzisiejszego dnia. Jestem im niezmiernie wdzięczna.

 Tam jest człowiek,
 Ujął moją dłoń,
 Ostrożnie mnie prowadzi,
 Towarzyszy moim pierwszym krokom.

  Nieśmiało, lękliwie, niepewnie,
  Ale czuję. To możliwe - idę.
  Ryzykuję kroki - kroki
  Po nieznanej mi planecie 

     
Freya von  Stülpnagel - "Pierwsze kroki"


 

  


  

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz