niedziela, 31 maja 2015

Wyznanie.


 "Szczęście stało się dziś obowiązkiem. Ludzie smutni czy melancholijni postrzegani są w życiu jak nieudacznicy. Tymczasem w życiu jednostki i zbiorowości dzieją się rzeczy bolesne, przerażające, okropne. (...) Mamy prawo do rozpaczy. Rozpacz bywa sensowna. Jest przyznaniem, że życie nie jest sprawiedliwe"

                   Agnieszka Graff

  Dlaczego wybrałam akurat ten cytat?

   Od śmierci Krzysia szukam w necie zwierzeń osób, które straciły swoich bliskich. Ostatnio natknęłam się na stary blog jednej Pani, której zmarł mąż po długiej walce z rakiem. Co mnie oburzyło i wstrząsnęło, to jeden komentarz w odpowiedzi na Jej posta. Żeby przestała się nad sobą użalać, żeby zaczęła w końcu żyć i pomyślała o swoim mężu, że nie chciałby, aby Ona cierpiała. 

   Jak małą wyobraźnię mają ludzie! Czyżby myśleli, że śmierć UKOCHANEGO człowieka to jak wyrwanie zęba? 

   Ceną jaką się płaci za miłość jest cierpienie. I to wręcz niewyobrażalne. Tego bólu nie można opisać. I cóż, że my wdowy, staramy się kontaktować z ludźmi, jak to wszystko jest przepełnione wewnętrzną rozpaczą. 

   W ten weekend odbywają się dni mojego miasta. Zjechało się dużo ludzi w średniowiecznych strojach. Poszłam sobie trochę popatrzeć. Myślałam, że jak pobędę wśród grajków, rycerzy, dam dworu i innych ludzi, to troszkę poczuję się lepiej. Tak się jednak nie stało. Bo w pamięci mam zeszły rok oraz to, że mój Gucio JUŻ NIGDY nie zapyta się mnie, jak było i co ciekawego widziałam? Pośród tego tłumu czułam się taka samotna...

  Oprócz tej potwornej samotności zauważyłam pewną tendencję. I w czytanych przeze mnie wyznaniach innych wdów również. Tak więc, to nie jest tylko mój wymysł. Że ludzie, z którymi niegdyś miałam niezły kontakt, odsunęli się ode mnie. Zaczęli traktować mnie jak trędowatą albo piąte koło u wozu. No cóż, nie będę się im narzucała. Widocznie kojarzę im się ze śmiercią, o której nie chcą myśleć. Kiedy spotykam ich na ulicy i chwilę zatrzymamy się, aby pogadać, to odsuwają się na bezpieczną odległość. Żeby tylko ich nie dotknąć. Albo, gdy chcę komuś opowiedzieć coś o swoim smutku czy wspomnieć słowa Gucia, to milkną. Jakbym wywołała wstydliwy temat. Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy nie boją się do mnie odezwać. Tak normalnie.

   Ludzie w obecnych czasach narzucili pewną modę, aby być bez przerwy szczęśliwym i radosnym. Te wszystkie hasła dookoła, które wręcz nakazują się uśmiechać i niczym się nie przejmować. Osoby przeżywające tragedie są spychani na margines, bo nie pasują do reszty świata. Nie zdajemy sobie sprawę z tego, że za jakiś czas smutni i rozpaczający ludzie będą umieszczani w szpitalach na przymusowym leczeniu, a empatię i zrozumienie będzie się uważało za coś nienormalnego i niebezpiecznego, czym można się zarazić.

  Brzmi niedorzecznie? Być może. Ale jesteśmy na najlepszej drodze, aby to się stało. Wystarczy spojrzeć na ludzi chorych na raka, Alzheimera, AIDS, starców i nas, wdów. Nie lubi i boi się nas.

  Taka niestety smutna prawda.

 

  

  

  

  

  

piątek, 29 maja 2015

Kalejdoskop.

  "Życie płynie bardzo prędko: przenosi nas z raju w otchłań piekieł w ciągu paru sekund"

           - Paulo Coelho.

  Prawie każde dziecko z moich czasów młodości miało taką zabawkę. Kalejdoskop. Przytykało się go do jednego oka, przekręcało, a kolorowe szkiełka w środku zmieniały swoje kształty. Sprawiało to wielką frajdę.

 Niestety, u mnie też się pozmieniało. Mój kalejdoskop zmienił kolory na bardzo ciemne. Powiedziałabym czarne. Zatrzymał się na tym samym etapie. Niekiedy tylko pojawia się ciemny odcień szarości. I to z wielkim trudem. Coraz bardziej odczuwam brak mojego Gucia. Coraz większa tęsknota. Ci co mówią, że czas goi rany, to kłamią. Tak trudno zebrać się do jakiegoś działania. Do zwykłych obowiązków domowych. 

   Byłam wczoraj u rodziców. Mojemu Ojcu też w jednej sekundzie zawalił się świat na głowę, gdy dowiedział się o diagnozie Mamy. Zwierzył mi się, że wcześniej nie rozumiał zachowania swojego kuzyna, a mojego chrzestnego, którego żona była chora na Alzheimera. Oboje już nie żyją. Tato myślał czasami, że mój wujek obraził się na Niego, bo jakoś tak się odsunął. A teraz sam to przechodzi. Po prostu nie miał ochoty na rozmowy. Bo o czym tu gadać?

   Mówiłam Tacie, jak bardzo wszystko się pozmieniało w moim życiu. Jak z kogoś, kto lubił mieć wszystko na swoim miejscu, zrobiłam się na to kompletnie obojętna. Jak sprzątanie sprawia mi wielką trudność. Po śmierci Gucia z niechęcią patrzę na tę czynność. Po prostu mi się nie chce sprzątać. Niby to rozumie, ale...

   Najserdeczniejszy przyjaciel Taty stracił swoją żonę kilka lat temu. Zmarła. Teraz ponoć nudzi się, ma za dużo wolnego czasu. I co słyszę od Ojca? "Może przecież obiad ugotować." Jasne! Szczyt Jego szczęścia to ugotować sobie obiad. Musiałam Mu przypomnieć o tym, co mówił o moim chrzestnym.

   Kiedy spada na Ciebie taki cios, jak śmierć UKOCHANEJ osoby, Twojej drugiej połówki, życie zmienia się diametralnie. Wystarczy sekunda i jako żywy trup masz piekło na ziemi.

  Tak, żyję w piekle. Nie przesadzam. Czas dla mnie stanął w miejscu. Godziny przesuwają się do przodu i choć mam świadomość tego, że każdy następny dzień przybliża mnie do spotkania z Guciem, to tej radości nie ma. Muszę walczyć pazurami o każdy oddech, każdego dnia.

  










środa, 27 maja 2015

Postscriptum, czyli Dzień Matki.

   To taki mój dopisek do wczorajszego dnia.

   Jakoś tak fatalnie się złożyło, że 26 dzień miesiąca będzie mi się kojarzył z dniem śmierci Krzysia. A takich ważnych dni w roku kalendarzowym mamy dwa. 26 maja - Dzień Matki i 26 grudnia - drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Oba te dni są świętami rodzinnymi, które powinny być przeżywane w pełnej radości. Ale mojego Gucia już nie ma, więc czy radość może być wielka?

  Dostałam wczoraj od Jasia bombonierkę. Bardzo dobrą. Jednakże cały dzień wczorajszy był przygnębiający i pełen smutku, zdominowany przez ogromną tęsknotę za Krzysiem. Zdarza mi się to ostatnio coraz częściej. I choć czasem próbuję się uśmiechnąć, skomentować coś na facebooku,  to to wszystko jest robione z przymusu. Daję sobie przysłowiowego kopniaka, nawet nie wiem po co? Mechanizm obronny? 

   Wracając do Dnia Matki. Powinnam była wczoraj odwiedzić swoją mamę. Nie zrobiłam tego. Napisałam tylko sms-a do taty, aby uściskał Ją ode mnie. Obiecałam, że przyjdę w czwartek. Nie mogę chodzić w odwiedziny, jeśli mam kryzys w środku swojego serca. Chciałabym, aby to zrozumiał.

   A' propos mojej mamy. Ma późne stadium Alzheimera i niedawno, gdy byłam u Niej, tato powiedział mi coś, co mnie kompletnie zaskoczyło. "Chciałbym mamusię doprowadzić do mety". Bardzo piękna postawa. Nie chce, aby musiała iść do jakiegoś domu opieki społecznej. Ale zupełnie nie rozumiem, jak można spokojnie mówić o rozstaniu? Dla mnie śmierć to więcej niż kosmos. Coś, co mnie przerasta i zarazem przeraża. Z jednej strony jestem na nią gotowa, a z drugiej strony boję się jej. A co, jeśli wszystko się tu na ziemi kończy? Nie, to niemożliwe. Nie chcę w to wierzyć!

   Wczorajszy dzień zakończyłam słodkim akcentem przy lampce wina w miłym towarzystwie Jasia. Przed zaśnięciem przytuliłam się do Guciowej piżamy, opowiedziałam o podarunku na Dzień Matki, o swoim smutku i o tęsknocie.

   Chciałabym wiedzieć, czy tam, gdzie jest teraz mój Gucio, też jest obchodzony Dzień Matki?

wtorek, 26 maja 2015

6 miesiąc.

  "Wszyscy jesteśmy tylko gośćmi w tym czasie, w tym miejscu. Jesteśmy tylko przejazdem. Naszym celem jest obserwować, uczyć się, rozwijać się, kochać... a potem wrócić do domu."

            Przysłowie Aborygenów.

   No cóż, dzisiaj mija szósty miesiąc od śmierci Krzysia. A dosłownie rzecz biorąc, gdy ogłosili śmierć pnia mózgu. Być może odszedł nocą. Nie wiem. 

   Jakoś trudno jest mi zaakceptować to przysłowie. Czy przekraczając 50 lat, nie można się jeszcze czegoś nauczyć? Jak to się ma do dzieci, które umierają zaraz po urodzeniu? Jestem przekonana, że wymyślił je jakiś starzec z brodą, zmęczony swoim życiem.

   Szczerze powiedziawszy, ja też już jestem zmęczona i raczej w swoim życiu niczego nie osiągnę. Ktoś by mi powiedział: "Zobacz, jak już długo wytrzymujesz! Jesteś na półmetku żałoby." Półmetku? Jakim półmetku? To, że wstaję z rana, nie znaczy, że żyję. Czy ryba bez wody jest w stanie przeżyć?

   Ktoś sobie wymyślił, że żałoba po mężu powinna trwać rok czasu i 6 tygodni. Muszą przeminąć wszystkie pory roku, aby dojść do równowagi psychicznej. Nie wiem, kto wymyśla takie bzdury? Każdy przeżywa na swój sposób. Niektórym rany nigdy się nie goją. Śmierć UKOCHANEJ osoby zmienia człowieka na zawsze. Jest się zupełnie kimś innym.

   Po pół roku stwierdzam, że jestem wewnętrznie upośledzona. Straciłam kogoś, kogo bardzo kochałam i wciąż kocham. Kogoś, kto był dla mnie powietrzem. Teraz się duszę. Wyrwano ze mnie wszystko. Patrzę na siebie w lustrze i widzę zupełnie obcą osobę. Jedyne, co się nie zmieniło, to moja miłość do Krzysia i niektóre zwyczaje, które wciąż mają miejsce.

   Gdy Krzysia nie było w domu, bo był w trasie, obok mojej poduszki, na Jego poduszce, leżała piżama, którą wciąż całuję na "dzień dobry" i na "dobranoc". A obok mojej kołdry, na Krzysia połówce łóżka, leży Jego koc. Kto nie przeżył rozłąki, ten może mieć mnie za wariatkę.Nie wyrzuciłam również ani jednej rzeczy, która należała do Krzysia. Ręczniki wiszą tak, jak je zostawił. Wszystkie przybory toaletowe i ubrania. Wszystko na swoim miejscu. Tak jakby żył. Jakby zaraz miał przyjechać do domu. Tak będzie zawsze.

   Wracając do tamtych okropnych dni, gdy lekarze wiedzieli, że nic nie da się zrobić, a ja walczyłam ze wszystkich sił o to, aby Krzyś przeżył, mam wciąż w pamięci moją rozmowę z neurochirurgiem. Powiedział, że może wypompować krew, ale to nic nie da. Że to nieetyczne. Że będzie umierał przez 3 miesiące. Może powinnam była bardziej naciskać? Kto wie, jakby to się potoczyło dalej? Czy powinnam mieć wyrzuty sumienia z tego powodu? Mówią mi, że nie. Nigdy nie chciałam, aby mój Gucio cierpiał. Powiedziano w klinice, że nie czuje bólu. 

   Podbijamy kosmos, konstruujemy nowoczesne roboty, a nie potrafimy poradzić sobie z ludzkim organizmem. Śmierć ma nad nami przewagę i tak naprawdę, to ona jedyna jest pewnikiem w naszym życiu. Nie przekupimy jej. Choć byśmy jej ofiarowali cały swój majątek, na nic by to się zdało.

    Śmierć jest okrutna, nie zna litości. A najbardziej odczuwają ci co zostali. Nie wiem, ile mi jeszcze zostało "życia" tu na ziemi. Praktycznie jestem już po części spakowana, bo tęsknota za Krzysiem coraz większa.

niedziela, 24 maja 2015

Tęsknota, niepokonany przeciwnik.

 "Jak wygląda świat, kiedy życie staje się tęsknotą? Wygląda papierowo, kruszy się w palcach, rozpada..."

                 - Olga Tokarczuk.

  Tęsknota. Jest we mnie non stop. Staram się każdego dnia robić dobrą minę do złej gry. Ludzie mogą mnie postrzegać, że świetnie sobie radzę, ale tak naprawdę, to w środku cała jestem w rozsypce. Siadam często sobie bezczynnie w fotelu i patrzę do góry w Niebo. Tak, jakbym miała zobaczyć tam swojego Gucia. 

   Gdy jestem na cmentarzu, opieram się o swoją kulę w pochyleniu, wpatruję się w krzyż z tabliczką i wciąż do mnie to nie dociera, że nie ma Krzysia wśród nas. Istnieje, ale w sercu, w myślach, w pamięci, ale brak tego Jego dotyku, uśmiechu, zawołania... Wszystkiego. 

   Dzisiaj zapytałam się Jasia, jak On myśli, czy istnieje coś po drugiej stronie? Tak bardzo bym chciała, aby istniało. Żeby mój Gucio czekał tam na mnie. Tak krótko żyliśmy tu razem.

   Ostatnio miałam piękny sen. Śniłam, że dostałam wiadomość o udarze Krzysia. Idę do szpitala z wielkim strachem. Spotykam się z Nim, pod gołym niebem, a On mnie bierze w swoje ramiona. Pytam się Go, czy wie, jak mi cholernie było ciężko i ile przeżyłam? A Krzyś mi odpowiada: "Wiem, czytałem Twojego bloga i Twittera". Dziwnie jest usłyszeć takie stwierdzenie od kogoś, kto nie był zaprzyjaźniony z komputerem. Nie wiem, czy to moje pragnienie na to, abyśmy znowu byli razem, czy też ofiarowana nadzieja na pośmiertne życie? 

   Straciłam swoje życie, za którym tęsknię. W każdej sekundzie. Rozerwało moje wnętrze na drobny mak. 

    Doskonale to ujęła Nina George w "Księżycu nad Bretanią" :

    "Brakuje mi jej. Miłości. Bycia kochanym. Twarzy, która na Ciebie patrzy i uśmiecha się dlatego, że jesteś. Dłoni, która szuka Cię przez sen. Kogoś, z kim jestem cały".

  Tęsknota, która we mnie siedzi opanowała mnie całą. Nie walczę z nią, bo to niepokonany przeciwnik. I chyba mi na tym nie zależy, aby wygrać. Zmuszam się jedynie do tego, aby jako tako funkcjonować. To ciut pomaga. Na tyle, aby nie zwariować.

piątek, 22 maja 2015

Klips do klipsa...

  Tuż po śmierci Krzysia, gdy ojciec byłej dziewczyny Jasia dowiedział się o tej naszej strasznej tragedii, postanowił przyjść nam z pomocą. Ma swoją firmę, która zajmuje się roletami i bramami. Jasiu zawsze żył w zgodzie z rodzicami swojej dziewczyny. Jej tato wiedział, jak bardzo będzie nam teraz ciężko. Od razu zaproponował składanie klipsów. 

 Można to robić w domu, siedząc w fotelu i oglądając telewizor. Na początku między mną a tymi klipsami nie było chemii. Właściwie, to ja ich nienawidziłam, bo przypominały i wciąż przypominają, dlaczego muszę to robić. 

  To nie jest tak, że brzydzę się pracą. Gdy Krzyś żył, to nie musiałam się o nic martwić. Jasiu mógł swobodnie studiować, nie martwiąc się o to, czy będzie miał zapłacone czesne. Jeśli można pomóc swojemu dziecku, to należy to zrobić. 

  Pamiętam, gdy Jasiu przywiózł do domu pierwsze kartony z klipsami i zaczął je składać. Ja bezczynnie siedziałam w fotelu i martwym wzrokiem gapiłam się w telewizor. Obok leżała świeża krzyżówka, której nawet nie miałam ochoty rozwiązać. Zero aktywności.

  Widać jednak, że gdzieś w środku pośród tych złych emocji, które były przecież normalną rzeczą, miałam poczucie solidarności. To był jak impuls. Zapytałam się Jasia, "może i ja bym trochę poskładała?" Razem składało się szybciej. Teraz robię to sama, bo doszłam do wprawy. A poza tym, Jasiu cały dzień w pracy.

   Tych klipsów w kartonie jest od 7 - 9 tys. Nawleka się je na specjalny plastikowy patyk. Bardzo monotonne zajęcie. Dla kogoś, kto lubił pracę, w której zawsze coś się działo i adrenalina była na porządku dziennym, to składanie klipsów jest udręką. Na dodatek są one zakurzone, a z racji mojej silnej alergii, robią mi się na palcach ranki. Jednakże, za coś trzeba żyć. Trzeba zacisnąć zęby i nie narzekać, a dziękować, że ktoś pochylił się nad naszym losem.

   Kiedy spojrzę wstecz za siebie, to ile ja łez wylałam przy tych klipsach, jednocześnie chroniąc swoją głowę od moich pięści. Ile buntu z siebie wyrzuciłam. Ile wypowiedzianych przekleństw pod adresem swoim, naszych lekarzy i Boga

   Taaa... Te klipsy, to jakby moja terapia. Ale wciąż jednak bolą. Więc staram się nie myśleć o nich jak o przymusie, lecz o czymś, co pomoże w realizacji celu i codziennym życiu.

   Inaczej się nie da.

  

poniedziałek, 18 maja 2015

Mała rzecz, a...

  Każdy organizm człowieka z biegiem lat się zmienia. Coś się pogarsza, coś się polepsza. Z niskociśnieniowca stałam się nadciśnieniowcem. To jednostka chorobowa, która mnie naraża na udar mózgu, tak samo jak Krzysia. Ale od początku.

  Przez ostatnie dni przeżywałam koszmarny ból głowy. Jakiego dotąd w życiu nie miałam. Czułam, jakby ktoś rozsadzał ją od środka, a jednocześnie ściskał obręczą z zewnątrz. Migren nigdy nie miałam, na światło dzienne mogłam patrzeć, więc pomyślałam sobie, "No tak, Gucio stęsknił się za mną, pewnie w środku mi coś popęka i dostanę udaru". Byłam naprawdę przerażona. Trochę to dziwne, bo gdy dostaję napadu kryzysu, to pragnienie mam zupełnie inne. Mianowicie chcę, aby Krzyś mnie zabrał do siebie. 

  Zaczęłam więc powtarzać, że jeszcze nie czas na spakowanie swojej życiowej walizki. Że jeszcze nie jestem gotowa. Wystarczy już, że Jasiu stracił Ojca. Nie może stracić Matki. Nie teraz. Założy swoją rodzinę, usamodzielni się i wtedy będę mogła spokojnie odejść. 

   Jednocześnie zastanawiałam się, że być może to nie udar. Może jakiś podstępny "intruz" mi zaszkodził, że tak fatalnie się czułam. Podejrzenie padło na krem do twarzy. Jestem alergiczką i być może to on spowodował taką reakcję. A te bóle zaczęły się od dnia zastosowania tego kremu. Ale to dopiero przypomniałam sobie po trzech dniach. Co prawda, producent napisał, że do skóry wrażliwej, ale papier ponoć przyjmie wszystko. Krem zawierał złoto, diamenty i platynę. I być może jakieś salicylany, których nie mogę stosować. Wczoraj go odstawiłam i już było o wiele lepiej. Dzisiaj mnie tylko leciutko pobolewa. Prawie niezauważalnie.

   Niby nic wielkiego, taki krem do twarzy, a potrafi człowieka w chwilach podejrzenia najgorszego zdarzenia, postawić w stan obrony przed własną śmiercią. Pewnie aż do następnego kryzysu emocjonalnego.

    Niewykluczone też, że gdybym nie przestała stosować tego kremu, faktycznie mogłoby się to skończyć fatalnie. I nie byłby to udar.

piątek, 15 maja 2015

Majowa sałata.

"Wspomnienia ogrzewają człowieka od środka. Ale jednocześnie siekają go gwałtownie na kawałki".

        - Haruki Murakami - "Kafka nad morzem."

   Człowiek po sobie zostawia wspomnienia. Raz lepsze, raz gorsze, a czasami są tylko takie, które nie niosą żadnych zdarzeń. Są jedynie przypomnieniem o pewnych rzeczach, które ten ktoś bardzo lubił. Nachodzą gwałtownie, gdy się z nimi skonfrontujemy po raz pierwszy od śmierci kogoś bliskiego. Tak było wczoraj.

   Sałata. Cóż ma takiego w sobie, że wywołała u mnie tyle bólu? Zielone liście i nic poza tym. A jednak. 

   Postanowiłam zrobić do drugiego dania sałatę. Dodać rzodkiewkę, szczypiorek i wymieszać ze śmietaną. Gdy kupowałam w sklepie składniki, nie wiedziałam, z jakim przeciwnikiem będę musiała się zmierzyć. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ale, gdy usiadłam przy stole i zaczęłam to wszystko kroić, nagle pojawiło się we mnie wspomnienie: "Boże, jak Gucio (Krzysia tak nazywałam i wciąż nazywam) bardzo lubił sałatę!" Pamiętam, gdy ją robiłam, to na zapas. Tak, aby mógł sobie wziąć w trasę. A zaraz za tym wspomnieniem, w sercu pojawił się ból. Z tęsknoty i rozpaczy, że JUŻ NIGDY swojemu Guciowi jej nie zrobię. To takie okropne i dołujące. 

   Tak samo miałam z deską do krojenia, która należała tylko do Krzysia. Załatwił sobie w jakiejś fabryce, gdy zawiózł tam towar. Często ją też używałam, gdy trzeba było coś gorącego postawić. Kawałek drewna. Nic wielkiego. A jednak, gdy pierwszy raz po śmierci Krzysia, jakiś czas temu, Jasiu ją użył, aby odłożyć gorący garnek, to momentalnie miałam ściśnięte gardło. Teraz, gdy patrzę na tę deskę, to za każdym razem dopada mnie nostalgia. 

  Takich rzeczy jest sporo. Nawet trudno mi w tej chwili sobie wszystkie przypomnieć. Ale z pewnością nie raz mnie jeszcze dopadną i wywołają ból. A na pewno najbliższa wiadoma "okazja" będzie w niedzielę, gdy będę robiła gołąbki. To Krzysiu zawsze wykrawał mi głąb z kapusty. Teraz będę musiała zrobić to sama.

   Na pewno jeszcze nie raz zrobię sałatę i gołąbki. Jasiu lubi, zresztą ja też. Poza tym, nie sposób uciec od wszystkiego, co wywołuje płacz i ból. Musiałoby się schować do ciemnej piwnicy. 

    Pytanie tylko - po co?

  

  

wtorek, 12 maja 2015

Gdy braknie sił.

"Ci, którzy odchodzą pierwsi, mają dużo lepiej. Ci, którzy zostają, muszą być bardzo silni, aby przeżyć samotność"

             -Anna Ficner Ogonowska.

  Tuż po śmierci Krzysia dostałam wiele wyrazów współczucia. Od różnych ludzi. Począwszy od lekarzy w niemieckiej klinice, a skończywszy na znajomych z wirtuala i reala. Za nimi szły również "życzenia" siły, która będzie mi potrzebna w dalszym życiu. Szczerze powiedziawszy, to nie wiedziałam, czy będę mogła żyć dalej bez Krzysia. Bo Jego strata jest jak zabranie mi powietrza. 

   Codziennie mam do wykonania jakieś swoje obowiązki. Jest ich teraz o wiele mniej niż za życia Krzysia. Powinno być lżej z ich wypełnianiem. Niestety, tak nie jest. Wczoraj, dopiero po ponad 5 miesiącach, odczułam, ile wysiłku każdego dnia wkładam w to, żeby pójść na zakupy, zrobić obiad i pochodzić na kijkach. Nadprogramowe rzeczy sprawiają, że padam z wyczerpania. I wówczas, nawet gazet na stole nie chce mi się uporządkować. Pomyśleć, że kiedyś im więcej miałam spraw na głowie, tym czułam się lepiej. Nie znosiłam bezczynności. Bezczynność mnie męczyła.

   W zeszłym tygodniu dostałam wreszcie dokumentację medyczną Krzysia. Cała po niemiecku. Trzeba było posprawdzać wszystkie wyniki, porównać odchylenia od normy. Robiłam ją przez weekend. Dałam radę. Ale wczoraj zadzwoniła do mnie przyjaciółka. Gadałyśmy ze sobą przez 2 godziny. Było bardzo sympatycznie. Jednak po skończonej rozmowie poczułam się tak, jakbym przebiegła maraton. Padnięta i zmęczona. Opuściły mnie siły. Nie byłam w stanie nic zrobić. Miałam zaplanowane pójście do rodziców i też nic z tego nie wyszło. Przez kilka godzin siedziałam bezczynnie na fotelu, wpatrując się na meble, powtarzałam co chwilę "Ale tu bałagan". Kiedyś było to nie do pomyślenia. Każda rzecz musiała mieć swoje miejsce. Dopiero późnym wieczorem było trochę lepiej. A potem przyszła noc i zasnęłam jak dziecko.

   W dniu pogrzebu Krzysia, Magda powiedziała mi coś ważnego. Właściwie było to stwierdzenie. "Ile trzeba mieć siły, żeby przejść przez to wszystko". Wtedy nie wiedziałam. Teraz już wiem.

 

niedziela, 10 maja 2015

Upragnione łzy.

   "Jeśli musisz, płacz - to dobrze wypłakać łzy do końca.
   Tylko wtedy wróci uśmiech"
                            
                        Paulo Coelho - "Być jak płynąca rzeka"

   Od pewnego czasu w moim sercu pojawił się ból. Wyjątkowo wredny, oporny i rozpychający moje wnętrze na wszystkie strony. Czułam się tak, jakbym miała w środku jakiś balonik, który jest bez przerwy pompowany i nie zamierza pęknąć. To okropne uczucie, bo ma się zwiększone poczucie beznadziejności, samotności oraz wszelkiego rodzaju bólu. Chciałoby się popłakać, ale nie można wykrzesać z siebie choć jednej łzy. Taki ból może zabić. Przychodzi nieproszony, wchodzi jak do siebie, bez pukania. Coś strasznego. Tak było do piątku.

   W piątek Jasiu pojechał do Wrocławia. Na wykłady i dodatkowo musiał załatwić ważną rzecz na swojej uczelni. Ja zostałam sama w domu. W piątek wieczorem dostaję SMS-a od Jasia "Pozdrowienia z Krakowa". Załatwił pozytywnie sprawę na Uniwerku i postanowił zrobić sobie jednodniową wycieczkę do Krakowa. Trochę Mu zazdrościłam tego wypadu, sama bym z chęcią pojechała, ale...

     Potem przysłał mi zdjęcie zrobione z pociągu Wyżyny Krakowsko - Częstochowskiej oraz Rynku Krakowskiego. I tutaj nastąpiło pęknięcie balonika. Łzy same się polały, bo od razu do mózgu doszła informacja, że JUŻ NIGDY z Krzysiem nigdzie nie pojadę. Zrobiło mi się tak strasznie żal. Tak, jak do piątku nie potrafiłam wydobyć z siebie choć jednej łzy, tak teraz lały się strumieniami. Czułam jak ból utkwiony, gdzieś na samym dnie serca, wydostawał się na zewnątrz.

   Jasiu chciał mi przesłać jeszcze kilka zdjęć, ale powiedziałam Mu, że pokaże mi w domu. Nie jestem pewna, czy zniosłabym tego więcej.

    Moje życie stało się jałowe. Nie mam nic. Jestem skazana na to, że Jasiu prześle mi zdjęcia lub u kogoś na FB zobaczę fotki z fajnej wyprawy. I nic poza tym. Muszę sobie z tym dawać rady.

  Piątkowe łzy były mi potrzebne, choć to bardzo bolało. Ale dzięki nim mogę "jakoś" funkcjonować.

                                 

czwartek, 7 maja 2015

Trzymaj się ode mnie z daleka!

  "Ludzkie ciało składa się z układów, które trzymają je przy życiu.. Jeden umożliwia Ci oddychanie, drugi stanie. Inny sprawia, że jesteś głodny, a jeszcze inny, że jesteś szczęśliwy. Wszystkie są połączone. Jeśli jednego zabraknie, wszystko się rozlatuje."

                            -Grey's Anatomy.

   Wybrałam ten cytat, ponieważ rodzinę można porównać do ludzkiego organizmu. Nie mam na myśli tutaj, że nie układa się między mną a Jasiem. To bardzo wartościowy chłopak. Brakuje Krzysia i to boleśnie odczuwam. Więc, co się rozleciało? 

   Zniknął spokój. Lęk chodzi za mną krok w krok. Czuję, że powoli zbliżam się do paranoi. Od śmierci Krzysia każdego dnia wysyłam SMS-a do Jasia, aby sprawdzić, czy bezpiecznie dojechał do pracy. Tylko wtedy mogę funkcjonować bez nerwów. Zdaję sobie sprawę z tego, że to nie ma sensu. Po pierwsze, Jasiu jest dobrym kierowcą, a po drugie, zawsze mogłoby się zdarzyć coś złego w drodze powrotnej i to nawet nie z Jego winy. Tfu, tfu. Źle się z tym czuję, bo te moje lęki mają potem odzwierciedlenie w koszmarach nocnych, po których odczuwam ogromny strach w ciągu dnia. A poza tym, wiem, że Jasiu też się czuje "osaczony" przez moją nadopiekuńczość.

   Dlatego wczoraj wytoczyłam prawdziwą wojnę mojemu panicznemu lękowi. Powiedziałam, "Dość już tego! Nie będzie więcej strach rządził moim życiem." 

   Zaczęłam od tego, że po raz pierwszy nie napisałam do Jasia. Czy nie miałam ochoty, aby wysłać do Niego SMS-a z byle pretekstem? Oczywiście, że miałam. Byłabym spokojniejsza, a nie podenerwowana, co miało miejsce. Tylko, po co? Żeby jeszcze bardziej zaprzyjaźnić się z paranoicznym strachem? Przecież chcę odwrotnego skutku.

   Każdy człowiek odczuwa strach. Ja też się zawsze bałam o Krzysia i wciąż boję się o Jasia. Strach jest znakiem, że boimy się kogoś utracić. Znakiem, że kogoś bardzo kochamy. Jednakże, gdy lęk zaczyna rządzić Twoim życiem i zamienia je w dodatkowy koszmar, to znak, że musisz zrobić z tym porządek. Odciąć jak pępowinę. 

   W tej chwili można mnie porównać do nałogowego palacza lub innego uzależnionego człowieka, który walczy z nałogiem. Ta walka z pewnością nie będzie łatwa. Tak, jestem uzależniona od panicznego strachu. Chcę znowu się bać, ale zdrowo. Bez drżącego i strachliwego serca, nie sprawdzając za każdym razem, co to za samochód pod nasz dom podjechał?

  Najgorsze są pierwsze dni, może tygodnie na odwyku. Ale wytrwam. Muszę. Dla naszego wspólnego dobra.

poniedziałek, 4 maja 2015

Koszmar za koszmarem.

   Każdy człowiek przynajmniej raz w swoim życiu miał koszmar senny. Budził się wystraszony, nie wiedząc, co też może to oznaczać?

   Po śmierci Krzysia, pośród kilku pięknych snów, gdy jesteśmy znowu razem, wkradają się niczym złodzieje, koszmary nocne. Zamiast dążyć do ukojenia, to w moje życie wkrada się strach i niepokój. Wręcz niewyobrażalny. 

  Przez ostatni czas lęki jakby odpuściły, stały się nieco mniejsze. Gdy śnię o tym, że coś złego mi się przytrafia, za bardzo mnie to nie rusza.

  Tak było ostatnio, gdy śniła mi się koleżanka szkolna, a która jest poważnie chora na raka. W swoim śnie widziałam Ją na szpitalnym łóżku. Jak bardzo cierpiała, otoczona przez jakichś ludzi. Zadziwiające jest to, że ja miałam położyć się na tym samym łóżku, gdy Ona je zwolni. Czy powinnam to odczytać, że jakieś poważne choróbsko we mnie się rozwija? Może. Wszak nie znamy swojej przyszłości. Jeśli tak, to wcale nie byłabym zdziwiona. Wszak "na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą". Jestem w stanie zmierzyć się z tym przeciwnikiem, gdy taki się pojawi.

   Ale to, co przyśniło mi się dzisiejszej nocy, naprawdę mnie przeraziło. Śniłam, że biorę udział w egzekucji. Jako ofiara. Stoję z jakimiś ludźmi pod ścianą, a naprzeciwko nas stoją żołnierze z karabinami wymierzonymi w naszą stronę. Padają strzały. Dostaję 2 kulki prosto w serce. Czuję ból. O dziwo, przeżyłam. A, gdy się budzę (w tym śnie oczywiście), jest przy mnie Krzysiu i nic, a nic mi nie jest. Pomimo Jego obecności, która powinna być raczej optymistycznym znakiem, to ta druga kulka trafiona w moje serce, wręcz mnie przeraża. Aż boję się pomyśleć, co też może ona oznaczać. Mogę tylko stwierdzić, że dość już w swoim życiu strat poniosłam! Nie zniosę kolejnej kulki.

   Być może wiele osób, które przeżywają stratę najbliższej osoby, mają podobne sny. Dla niektórych ludzi, którzy nikogo bliskiego nie stracili, może wydać się to komiczne i dziwaczne. To nie jest ani jedno, ani drugie. To jest przerażające doświadczenie i nikomu, nawet największemu wrogowi nie życzę. To jest taki przeciwnik, który nie pozwala Ci normalnie funkcjonować. Który przez najbliższe dni, a nawet tygodnie oplata cię swoimi mackami, niczym ośmiornica.

   Utrata Krzysia jest dla mnie najtragiczniejszym i najbardziej bolesnym wydarzeniem w całym moim życiu.  A dodawanie mi w tym okresie dodatkowych cierpień w postaci koszmarów sennych, jakiegoś straszenia mnie, jest po prostu ciosem w plecy. Tak atakuje tylko złoczyńca.