wtorek, 31 marca 2015

Słodko - gorzko.

        Jeszcze nie całkiem uporałam się z lękiem, a tu już kolejnej przeszkodzie trzeba stawiać czoła. Zmasowany atak.

    Dostałam kartkę świąteczną od Cioci na nadchodzące Święta. Niby przyjemna rzecz, ale boli. Z dwóch powodów.

       Pierwszy to najważniejszy dla mnie. Zamiast "W. Państwo", na kopercie widnieje "W. Pani". Trudno jest się do tego przyzwyczaić, że już nie do nas, tylko do mnie. Co prawda, jest jeszcze Jasiu i dla Niego w środku są także skierowane życzenia, ale sam fakt zaadresowanej koperty kłuje prosto w serce.

     Cioci nie wyślę kartki. Nie potrafię napisać na kopercie "Sz. Pani" zamiast "Sz. Państwo". W zeszłym roku również straciła Męża. Zmarł pół roku przed śmiercią Krzysia. Wolę zatelefonować i złożyć życzenia świąteczne. Tak będzie mi łatwiej.

        Pamiętam, gdy zmarł mój Wujek. Napisałam wtedy na Facebooku, że Ciocia się jakoś trzyma. A ja nie chciałabym się przekonywać, czy dałabym rady. Po 6 miesiącach okrutny los postanowił to sprawdzić. Wujek miał 97 lat, Krzyś 50.

        Drugi powód to przestałam obchodzić Święta. Nie potrafię cieszyć się tym czasem, bo nie ma tej JEDNEJ osoby. A ponadto przestałam wierzyć w Boga. Dla mnie będą to kolejne wolne szare dni.

      Wiem, że Ciocia nie miała złych zamiarów. Co roku Ona i Wujek wysyłali nam kartki świąteczne. My zresztą im też. Ale życie postanowiło zrobić jedną zmianę. Najważniejszą. I to na gorsze. Do zmiany, na którą nie miałam najmniejszej ochoty.

sobota, 28 marca 2015

Pokonać lęk.

        Najgorszą częścią żałoby jest to, że nie można jej kontrolować. Każdy etap to wyboista droga, pełna cierni i zakrętów. Wciąż natrafiam na nowe przeszkody. Tym razem pojawił się lęk.

              Jako dziecko bałam się ciemności. Gdy zabrakło prądu, przyjaciółka z sąsiedniego bloku biegła do mnie, jeśli wiedziała, że jestem sama w domu. Jakoś ten lęk przezwyciężyłam. Nawet nie wiem kiedy. Później, gdy w lesie, nad jeziorem, piorun uderzył obok mnie, panicznie zaczęłam bać się burzy. Niestety, ten strach wciąż trwa. I najbezpieczniej wówczas czuję się w domu.

             Gdy pobraliśmy się z Krzysiem, On nie zaczął od razu jeździć ciężarówkami w trasy międzynarodowe. Najpierw była to komunikacja miejska. Zawsze pojazdy prowadził bezpiecznie, ale słyszałam o wypadkach kierowców, którzy mieli wieloletnie doświadczenie w zawodzie. Też się trochę bałam. 

                Kiedy trafił do transportu międzynarodowego, to początki były okropne. Bałam się każdego dnia. Zachodnie autostrady, to nie to, co polskie. Non stop ruch. W dzień i w nocy. Wystarczy chwila nieuwagi, aby sobie i komuś narobić problemu. Krzyś nawet nie mówił mi o tym, gdy jeździł w nocy. Bo wiedział, że spanie będę miała z głowy. Przez te wszystkie lata zahaczył tylko jedną skrzynkę elektryczną. To potem przez pewien okres czasu ze strachem odbierałam od Niego telefon. Trwało jakiś czas, zanim obawy minęły.

                  Ktoś by powiedział : "No to teraz, nie musisz się niczego obawiać". Niestety, wolałabym się dalej bać o Krzysia. Bo oprócz wielkiej tęsknoty za Nim, zaczęłam bać się panicznie innych rzeczy.

                  Boję się o Jasia. Że Mu się coś złego stanie. Boję się nawet tego, że się boję. Obawiam się każdego wypowiedzianego czy też napisanego słowa. I tego też się boję. Żeby nie kusić losu czy kogoś tam, kto rządzi tym wszystkim. Żeby nie wywoływać wilka z lasu. 

            Lekarze nazywają to napadami lękowymi. Ostatnio w TV natknęłam się na ciekawą  rozmowę z psychologiem. Stwierdził On, że takie napady lękowe występują w PTSD, czyli zespół stresu pourazowego. Nie dotyczy tylko osób, które przeżyły wojnę (weterani), gwałt czy inną katastrofę. PTSD dotyka osób, które silnie przeżywają stratę bliskiej osoby, najczęściej nagłą stratę. 

                Z takim ogromnym lękiem jeszcze się nie mierzyłam. To jest coś, czego na razie nie potrafię ujarzmić. Być może powinnam udać się na jakąś psychoterapię. Ale znam siebie. Muszę do siebie dotrzeć sama. Do swojego umysłu. Muszę go jakoś przekonać, wskazać przykłady, że się myli. Mam dość dziwnych koszmarów sennych, które pojawiają się coraz częściej. Wiem, że jak tego nie ogarnę, to w końcu rozpadnę się jak domek z kart.

czwartek, 26 marca 2015

4 miesiące.

"Coś się tu nie zaczyna
 w swojej zwykłej porze.
 Coś się tu nie odbywa
 jak powinno.
 Ktoś tutaj był i był,
 a potem nagle zniknął
 i uporczywie go nie ma."

               - Wisława Szymborska.

      Dzisiaj mijają 4 miesiące od śmierci Krzysia. Pomimo, że Jego stratę odczuwam bardzo realnie, to wciąż trudno w to uwierzyć. Może dlatego, że czuję Jego obecność. Tę duchową, oczywiście. Chciałabym, żeby tak właśnie było. Żeby nie było to tylko moją wyobraźnią, iluzją czy halucynacją.

             Niestety, człowiek ma w sobie to coś, żeby uwierzył, musi mieć jakiś namacalny dowód. Nie wystarczą same odczucia. To pomaga, ale tylko na krótką metę. Brakuje mi fizycznej obecności Krzysia. Jego dotyku, głosu, śmiechu, po prostu wszystkiego. Nawet głupiej sprzeczki.        

              Zdaje się, że znalazłam się na etapie żałoby, gdzie dominuje duży smutek i stan depresyjny. Płaczę coraz więcej. Jedynie chwile spędzane w towarzystwie Jasia i gdy oglądam swoich ulubionych "Chirurgów", to dają mi niewielkie rozluźnienie. Niby nic, ale wystarczy, aby zaczerpnąć nieco oddechu. Specjaliści twierdzą, że faza ta trwa najdłużej, bo kilka miesięcy. I jest bardzo niebezpieczna, bo pojawiają się myśli samobójcze. Ja takowych nie mam. Chyba tylko dzięki Synowi, bo dla Niego teraz żyję. Nie chcę, żeby został sam na tym świecie.
                
             Krzyś śni mi się. Bardzo często. I te sny z Jego udziałem są takie realistyczne, jakby to się działo na jawie. Niestety, trwają bardzo krótko. Za to pojawiają się regularnie, co weekend. A czasami wpadnie w środku tygodnia, gdy mam kryzysowy dzień. Na początku bardzo cierpiałam po przebudzeniu. Bo myśląc, że obok mnie śpi Krzyś, widziałam puste miejsce. Teraz z utęsknieniem oczekuję na weekend i chciałabym, abym mogła te sny mieć do momentu, w którym po raz ostatni zamknę moje oczy.

                

                
                

                
     

poniedziałek, 23 marca 2015

Księga życia.

        Nasze życie podobne jest do pustej książki, którą sami musimy napisać. Nie wiemy zbyt dokładnie, co będzie na następnej stronie czy też w następnym rozdziale. Nawet nie wiadomo, kiedy tę książkę skończymy pisać.

         Gdy patrzę wstecz na swoją powieść, to widzę, jak bardzo zmieniłam się na przestrzeni ostatnich miesięcy. Gdybym sprzed tego okresu położyła na szali wszystkie moje troski i radości, tych drugich byłoby znacznie więcej. Przynajmniej odnoszę takie wrażenie. Być może wiąże się to z tym, że zawsze miałam pogodne usposobienie. Pomimo różnych niedogodności życiowych, potrafiłam sobie poradzić.

                    Jako dziecko miałam przezwisko "Kukłoczka". Tak mówił na mnie mój Wujek z byłego ZSRR, a Ciocia, siostra mojej Mamy zwracała się "Dorotku, Ty moja duszeńko". Koledzy Taty z pracy bez przerwy powtarzali "Twoja Dorotka będzie żyła chyba 100 lat, bo kiedy Ją nie spotkamy, to bez przerwy roześmiana". Tak właśnie było.

                     Jednakże doszłam do momentu, gdy do mojej książki wdarła się śmierć Krzysia. Nagle to, co było, zmieniło się nie do poznania. Całą moją osobowość diabli wzięli. Tę naturalną radość i szczery uśmiech zamieniło w smutek i rozpacz. Od pewnego czasu czuję się jak usychający kwiat. Czuję, jakby ulatywało ze mnie życie. Zaczęłam mieć problemy z pamięcią i koncentracją. Usunęłam się z życia towarzyskiego. Mam tu na myśli social media. Stwierdziłam, że nie ma w nich miejsca dla mnie. Nie potrafię rozmawiać i dyskutować na różne tematy tak, jak kiedyś. Być może weszłam w kolejny etap żałoby, gdy już realnie odczuwa się brak Ukochanej osoby. Albo cofnęłam się do początku. Któż to wie?

                   Jako były pracownik służby zdrowia, dużo razy spotykałam się ze śmiercią. Na początku było bardzo ciężko, a potem była to codzienność. No, może prawie. Nie zastanawiałam się nigdy nad tym, co przeżywają rodziny zmarłych osób. Domyślałam się, że na pewno muszą czuć się fatalnie. Ale nigdy nie przypuszczałam, że śmierć może zmienić człowieka na całe życie. I już nigdy nie będzie się tą samą osobą, którą się było przez wszystkie te lata.

sobota, 21 marca 2015

Moja wiosna.

            Marek Grechuta śpiewał "Wiosna, wiosna! Wiosna, ach to Ty!" Nie przepadam za tym wykonawcą, ale tę piosenkę lubię. Poprawka. Lubiłam. Dlaczego? Ano z powodu wiosny, którą uwielbiałam. Tę żywą zieleń trawy, kwitnące kwiaty, krzewy i drzewa. Powracające ptaki z zagranicznych wędrówek i te, które zostały w kraju, radośnie śpiewając, oznajmiają, że  otaczający świat budzi się do życia.

             Obecnie fakty są takie, że z chęcią bym zlikwidowała tę porę roku. W promocji do kompletu dorzuciłabym jeszcze lato. Ktoś powie, że przesadzam, że się nad sobą rozczulam. Jeśli tak, to niech tak sobie myśli. Fakty mówią same za siebie. A jakie one są?

                Ten, kto mnie zna, dobrze wie, że w życiu lekko nie mam. Jako osoba niepełnosprawna, poruszająca się o kuli, która daleko nie może sama chodzić, więcej czasu spędzałam w domu niż na powietrzu, wiernie czekając na przyjazd Krzysia. Owszem, zdarzały się samotne weekendy, gdy był w trasie. Wtedy zaciskałam zęby (z racji swojej upartości) i mimo fizycznego bólu, szłam na krótki spacerek, aby potem z przejęciem opowiedzieć Mu, co robiłam i gdzie byłam. Zawsze martwił się o mnie, żebym się nigdzie nie przewróciła.

          Gdy przyjeżdżał do domu, zawsze gdzieś jeździliśmy. Najchętniej nad Odrę i do Parku Krasnala, do zwierzątek. W zeszłym roku byliśmy nad jeziorem, a na ten rok mieliśmy zaplanowaną podróż w Tatry i spływ Dunajcem.

                Co mi z życia pozostało, to tylko wyjście do pobliskiego sklepu, wyjazd na cmentarz i wizyta raz w tygodniu u mojej mamy, chorej na Alzheimera. Takie są fakty, tak wygląda teraz moje życie. Nie potrafię cieszyć się ze słońca, z tego, że dzień coraz dłuższy. Wręcz przeciwnie. Piękna pogoda mnie przytłacza. Gdy ostatnio byłam na cmentarzu, a ptaki świergotały i słychać było stukanie dzięcioła, łza zakręciła się w oku, bo wiem, że coś bezpowrotnie minęło. 

            

czwartek, 19 marca 2015

Znowu dół.

      Czwartek, 19 marca 2015r.

     Znowu w dołku. Kolejne wylane łzy. Już wczorajszego wieczoru się zbierały. Wiedziałam, że lada dzień będę miała kryzys. To się po prostu czuje. Zbiera się jak lawa w wulkanie, aż następuje erupcja.

         Szłam z rana do miasta i gadałam sama do siebie. Po cichu. Tak, żeby nikt nie słyszał. Czułam się z tym trochę nienormalnie. Wyobrażałam sobie swoją twarz. Pewnie obraz nędzy i rozpaczy. Smutek i zrezygnowanie wymalowane na twarzy, a w sercu krwawiąca rana. Musiałam jednak się opanować, bo trzeba było zrobić zakupy. Rozmowa z sąsiadką i z miłym Panem z zieleniaka nie pomogła.

          Gdy wróciłam do domu i tylko, co zamknęłam za sobą drzwi, rozpłakałam się jak dziecko. Już nie musiałam udawać. Mogłam sobie ulżyć. Tętno przyśpieszone, ciśnienie krwi wzrosło do 180/110. Zawsze po takim płaczu mam dreszcze. Słyszałam, że to mój Krzyś mnie obejmuje, aby mnie pocieszyć. Ale, czy ja wiem? Może to tylko takie pocieszenie, a tak naprawdę to wyłącznie reakcja organizmu na duży stres? Naukowiec powie, że na pewno to drugie. Ja jednak wolałabym, aby to pierwsze.

           Jest godzina 15:11 i już nie płaczę, choć nie wiem, co będzie w dalszych godzinach. Mam wrażenie, że jeszcze coś siedzi we mnie. Albo wróci dzisiaj, albo dopiero jutro. Aby dokończyć to, co nie udało się wydobyć za pierwszym razem. Po to, aby kolejne dni jakoś funkcjonować. Aby móc od czasu do czasu się uśmiechnąć.

poniedziałek, 16 marca 2015

1300 gram.

     Te kolorowe trybiki to mózg człowieka. Najbardziej tajemniczy organ ludzkiego ciała. To niesamowite, że ten mało ważący narząd, zawiera aż 100 miliardów neuronów, a naczynia krwionośne równają się 100 000 kilometrów. Gdyby je rozplątać i ułożyć jedne za drugim, długość ta wystarczyłaby do owinięcia kuli ziemskiej. I to czterokrotnie! Dzięki niemu odczuwamy różnego rodzaju emocje : smutek, radość, gniew, złość, empatię, itp., a także tworzymy wspomnienia, planujemy różne rzeczy. Mówi się, że człowiek to istota myśląca. W sumie racja, gdyż w ciągu dnia ma on około 70 000 myśli.

            
          Zastanawiałam się ostatnio, gdzie leży główny ośrodek dowodzenia w mózgu, który odpowiada za to, w jaki sposób stratę przeżywa każdy człowiek. Wszak jest tak samo zbudowany, posiada te same części mózgu. 

                  Ciało migdałowate, część układu limbicznego, wiąże się z uczuciem strachu. Przy stracie bliskiej osoby, strach jest nieodzownym towarzyszem codziennego życia. Boimy się o swoich najbliższych, tego czy będziemy w stanie dalej żyć. Praktycznie, to boimy się wszystkiego. Płat ciemieniowy bierze udział w naszych wyobrażeniach. Z pewnością wówczas, gdy wydaje nam się, że bliska osoba stoi tuż za nami lub delikatnie głaszcze nas po włosach. Z kolei płat czołowy pełni regulatora emocji. Niczym pokrętło. Raz jesteśmy mniej pobudzeni, a raz więcej.

                 Powiadają, że w lesie nie znajdziesz dwóch takich samych drzew. Tak samo jest z ludźmi. Nie można mówić, że jakaś część mózgu jest inaczej zbudowana, bo przecież wtedy można byłoby mówić o patologii. A tak przecież nie jest. Wydaje mi się, że do tych drzew można porównać duszę ludzką, która moim zdaniem mieści się gdzieś w mózgu. Jakiś punkt, który nie został jeszcze odkryty przez naukowców. Który tymi częściami kieruje, żeby odróżnić jednego człowieka od drugiego.

               A może nie? Może to tylko moja wyobraźnia?


piątek, 13 marca 2015

Pomocna dłoń.

        W życiu każdego człowieka są takie momenty, gdy podczas żałoby, od samego początku, spotyka się na swojej drodze ludzi, którzy wyciągają pomocną dłoń. Choćby najmniejszy gest sprawia, że nie jest się całkowicie opuszczonym. Co prawda, tej pustki w środku, nikt i nic nie jest w stanie zastąpić, ale dzięki temu poczujesz się choć trochę lepiej.
              
              Od samego początku, gdy z moim Synem, Jasiem dowiedzieliśmy się o wylewie Krzysia, zostaliśmy "przytłoczeni" dobrocią innych ludzi. Tyle wsparcia, współczucia i bezinteresownej pomocy...Tyle osób modliło się o Jego powrót do zdrowia. 

       W klinice spotkałam przyjaznych lekarzy, pielęgniarki, księdza, który bardzo pomógł. W pamięci zostaną mi dwa przypadki. Pierwszy, gdy musieliśmy zostać na noc, zaopiekowała się nami Pani Cornelia. Pracuje w klinice i pełni tam taką rolę duchową. Przenocowała nas u siebie w domu, poczęstowała śniadaniem. I to wszystko za darmo! Nam, obcym ludziom, dała klucze do swojego mieszkania, bo nie było wiadomo, o której wrócimy z kliniki.

           Drugi przypadek, to pewna lekarka. Gdy wychodziliśmy już po ostatecznym pożegnaniu się z Mężem, a było to bardzo późno w nocy, chcieliśmy sobie coś kupić do jedzenia. Z automatu, oczywiście. Syn poszedł do lekarza spytać się, czy nie ma czasami rozmienić 20 €. Gdy wyszedł od Niego, podbiegła do nas młoda lekarka i wcisnęła Jasiowi około 30 €. Byliśmy tym faktem bardzo zaskoczeni. Po przybyciu do mieszkania Pani Cornelii, zastaliśmy przygotowane posłanie oraz owoce i soki.

           Mówiąc o wsparciu, nie mogę zapomnieć o ludziach, których zapoznałam na jednym z serwisów społecznościowych, na Twitterze. Mogłabym wymienić wiele osób. Ale to, że teraz jakoś funkcjonuję i jeszcze nie zwariowałam do tej pory, zawdzięczam dwóm osobom. Oli i Gieniowi. Okazali się prawdziwymi Przyjaciółmi. Nie zostawili mnie samej. Nie bali się do mnie podejść. Dużo ze mną rozmawiali. Mogłam i wciąż mogę wyrzucić z siebie to, co mnie boli i co dołuje. Takich ludzi jak Oni chciałoby się spotykać na swojej drodze życia. Można Ich porównać do światełka w ciemnym tunelu, bez którego pogubisz się w tych ciemnościach. Dziękuję Kochani, że jesteście.

                  I szkoda tylko, że pośród tych wszystkich osób zabrakło pomocnej dłoni mojej siostry, która chyba nie rozumiała tego, co przechodzę. Która kazała pogodzić mi się z wolą Boga. Niestety, Siostro, nie pogodziłam się.

                

                   

               

     
 

poniedziałek, 9 marca 2015

Odwieczne pytania.

 Już jako dzieci zadajemy rodzicom różne pytania, na które często dostajemy odpowiedzi. Bo czyż trudno znaleźć odpowiedź na to, dlaczego nie możemy napić się zimnego napoju, gdy jesteśmy zgrzani? Albo "dlaczego nagle śnieg zniknął?" Nawet, gdy dziecku umrze babcia, dziadek, czy ktoś z rodziców, mówimy mu, że ten ktoś poszedł do Nieba i patrząc z Góry, opiekuje się Nim. Problem zaczyna się, gdy z dziecka przeistaczamy się w dorosłego człowieka. Posiadamy już jakiś bagaż doświadczeń życiowych i gdy osobiście dotknie nas wielka strata, okazuje się, że pytania, które zadajemy sobie, pozostają bez odpowiedzi.  "Co by było, gdyby?" Bo być może coś przeoczyliśmy, za mało lub za dużo powiedzieliśmy. "A może tak miało być?"
Rejent Milczek powtarzał "Niech się dzieje wola Nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba". Ale czy na pewno nie mamy na nic wpływu? Czy w chwili urodzenia każdy człowiek dostaje swój własny wykres życia, a tylko się Jemu wydaje, że sam dokonuje wyborów? Albo sny. "Czy to był sen, który miał zapowiadać śmierć, czy tylko ostrzec?" W tym miejscu muszę nadmienić, że mogłyby być one bardziej konkretne, a nie człowiek musi się domyślać. "Co teraz robi mój bliski?" "Jest blisko mnie czy moje odczucia są wyłącznie wymysłem?" "Czy jest coś po tamtej stronie czy też nie?" Dokładnych odpowiedzi nigdy się tutaj nie uzyska. Wszystko to musimy brać na wiarę.
Ja, choć strasznie się pożarłam z Bogiem, to wierzę, że jest coś po drugiej stronie. Bo to by było bez sensu, gdyby Miłość musiała być pogrzebana na zawsze. Bo chcę wierzyć moim aktualnym snom. Czy uzyskam kiedyś odpowiedź, że miałam rację? Mam nadzieję, że tak.

piątek, 6 marca 2015

Krzyżyk, milczący telefon i inne przypadki.

Nastała cisza. Jak kiedyś lubiłam sobie w ciszy posiedzieć, tak teraz zaczęła mnie irytować. I ten leżący na stole telefon... Mam ochotę nim rzucić o ścianę. "Dlaczego milczysz?", "Dzwońże do cholery!". Niestety, ten który powinien zadzwonić już nigdy tego nie zrobi. "A może to był tylko sen?" "A może to nie był On, tylko ktoś inny?"
Sprawdzam kolejny raz zdjęcie, które zrobiłam Mężowi w klinice. Żadnych złudzeń. Syn zajął się organizacją pogrzebu, innymi formalnościami i zakupami. Stwierdził, że w ciągu kilku dni dorósł o kilka lat. Ja nie miałam siły. Zadzwonili z pracy Męża, że trzeba odebrać Jego rzeczy z ciężarówki. Ciuchy, jedzenie, podręczne rzeczy... Dziwne uczucie. Jakieś takie nierealne. Nie miałam odwagi wyjrzeć przez okno, aby zobaczyć moment wypakowywania tego wszystkiego z naszego auta. Kazałam to zanieść do piwnicy.
Na drugi dzień zauważyłam na wieszaczku przy drzwiach blaszany krzyżyk. Coś mnie w gardle ścisnęło. Wrócił bez właściciela. I został powieszony w miejscu, w którym zawsze wisiał, gdy Krzyś był na urlopie lub na zwolnieniu lekarskim. Miał go przy sobie w ciężarówce. Miał Go chronić. Nie ochronił. Sam pogrzeb, o dziwo, zniosłam w miarę dobrze. Dostaliśmy mały relikwiarz z prochami. Postawiliśmy go nad telewizorem. Nie byłam na prochach. Od samego początku chciałam przeżywać żałobę w sposób naturalny. A za dwa tygodnie miały nastać pierwsze Święta Bożego Narodzenia bez mojego Ukochanego. Jakże miałam się z nich cieszyć, gdy brakło najważniejszej osoby?  Nic nie chciałam na nie przygotowywać. Jednakże chyba lepiej zjeść jako taką kolację wigilijną niż siedzieć przygnębionym i jeszcze bardziej się pogrążać. Choinki nie było. Na dzień przed Wigilią przyszedł list z Niemiec. Z Centrum Transplantologii. Postarali się i był przetłumaczony od razu na język polski. Choć na trochę nam się świat rozjaśnił. Niestety w czasie kolacji wigilijnej pusty talerz przypomniał o tym, że Kogoś brakuje. Jadło się ją z tzw. "kluską w gardle".
A po Świętach przyszedł Sylwester i wkroczyłam w Nowy Rok z pustymi rękoma. Bez planów i marzeń. Kompletnie bez celu.

środa, 4 marca 2015

Dwie sprzeczności.

Mówią na nie "wymarłe miasto". Gera, Turyngia. Nienawidzę tego miejsca, a zarazem ciągnie mnie jak magnes. Może dlatego, że tam po raz ostatni widziałam swojego Męża. Ocean wylanych łez przy Jego szpitalnym łóżku. Setki próśb o choćby najmniejszy odruch. Przekonywanie lekarzy, że niekoniecznie to, co wygląda beznadziejnie, takie jest. Szukanie pomocy u polskich lekarzy. No, ale cóż mogli poradzić, gdy nie widzą pacjenta. Znali tylko rozpoznanie. Nikt nie dawał Mu szansy na przeżycie. Modliłam i kłóciłam się z Bogiem. Zarzucałam Mu, że mieliśmy tak niewiele, a jeszcze i to nam kradnie. Jak mam w Niego wierzyć, gdy zadaje takie ciosy? Jak pogodzić obietnice zawarte w Piśmie św. z czarną rzeczywistością? Ale wciąż wierzyłam. Wbrew wszelkiej logice. Do samiutkiego końca. Niestety, na nic zdała się moja wiara, na nic moja miłość. Przyszła godzina i trzeba było się pożegnać. I nagle poznałam nowe okropne wyrażenie "już nigdy". Trzeba było jeszcze na miejscu trochę zostać. Pozałatwiać papierkowe sprawy. Dobrze, że spotkaliśmy na swojej drodze życzliwych ludzi, którzy nam pomogli. Dobrze, że był ze mną nasz Syn, który nie stracił głowy. Ja byłam nieobecna. Przed powrotem do domu, czekając na ławce przy samochodzie, umiałam tylko płakać. Z jednej strony chciałam jak najszybciej wracać do domu, a z drugiej bardzo się bałam. Wiedziałam, że zastaniemy w nim ogromną pustkę.


poniedziałek, 2 marca 2015

3 miesiące wcześniej.

Jako żona kierowcy zawsze bałam się jednej rzeczy. Że któregoś dnia przyjdzie do mnie policja i powiadomi mnie o tym najgorszym. Niestety, stało się! 22 listopada 2014r w sobotę przyszło dwóch Panów i gdy powiedzieli, skąd są, wiedziałam, o co chodzi. Dlaczego? Bo Krzyś miał przyjechać na weekend, a od piątkowego wieczoru nie dawał znaku życia. Nogi się pode mną ugięły. Powiedzieli, że Mąż leży w stanie krytycznym, w niemieckiej klinice. Dziesiątki pytań zadawanych przez nich, a ja tylko miałam w głowie "Idźcie już sobie, muszę tam zadzwonić!". To, co usłyszałam brzmiał jak wyrok śmierci. "Raczej z tego nie wyjdzie, ale że młody organizm, to może potrwać", powiedziała lekarka. Nie wierzyłam w to, co słyszę. "To na pewno musi być sen!" Nie był. Telefon do Syna i decyzja :"Jedziemy do Gery!". Nieważne, że 350 km. Nawet 2 razy tyle nie stałoby na przeszkodzie.