sobota, 26 września 2015

10 miesiąc.

"Nie to przeraża, że każdy umiera - tylko to, że po śmierci już nikogo nie ma."

            Władysław Grzeszczyk.

  Dzisiaj mija 10 miesięcy, jak Krzysiu nie żyje. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie ma Go wśród żywych. Że nie powie do mnie "Pciółka." To takie okrutne.

  W dzień "jakoś" leci. Hałas samochodów, grający telewizor - to wszystko sprawia, że choć trochę minimalizuje się ból. Ale najgorsze są poranki, wieczory (gdy gaszę telewizor i idę spać), weekendy oraz chodzenie na kijki. Bo w tych momentach dominuje cisza. Bo w tych chwilach najbardziej się uświadamia, że JUŻ NIGDY nie będę mogła usłyszeć głosu mojego Gucia.

  Wstaję. O 7:00 rano, słyszę wyjątkowo głośne bicie kościelnego zegara. Bo o tej porze Krzyś zawsze puszczał mi pierwszą strzałkę z telefonu. Potem godz. 9:00, bo wówczas rozmawialiśmy. I godz. 19:00, na koniec Jego pracy, gdy zaczynał pauzę. Opowiadaliśmy sobie, jak spędziliśmy dzień i dawaliśmy buziaki na dobranoc.

  Weekendy. Nadchodzi piątek, , posprzątam (z wielką niechęcią) i gdy już wieczorem kładę się spać, to za każdym razem uzmysławiam sobie, że moje oczekiwanie na Gucia się skończyło. Że nie będzie wspólnych weekendów, śniadań, obiadów, porannych dyskusji przy kawie, przy kuchennym stole. Niczego nie będzie.

  Jestem tym przerażona. Bardzo, ale to bardzo brakuje mi tego. Tak bardzo, że słowo "ogromnie" jest za słabe, aby określić to, co przeżywam. Każdego wieczoru to samo wrażenie, że niewłaściwie kończę dzień, bo czegoś nie zrobiłam. A właściwie, nie zrobiliśmy z Krzysiem razem. Nie porozmawialiśmy ze sobą, itp.

  Kijki. To jest dziwne spostrzeżenie. Z jednej strony lubię na nie chodzić, bo nie muszę siedzieć w domu, a z drugiej strony przez całą drogę myślę tylko o jednym. O śmierci Krzysia. No i nie da się się uniknąć widoku ciężarówki. Wczoraj tak było, gdy zobaczyłam samochód znanej firmy transportowej, która mieści się w naszej okolicy. Od razu wiedziałam, że kierowca zjeżdża do domu na weekend. Tak mi się przykro i smutno zrobiło. Momentalnie poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Ale musiałam "trzymać fason".

  Powiadają, że czas leczy rany. Ale to nieprawda. Człowiek przyzwyczaja się do bólu. Może wydawać się mniejszy, ale wcale tak nie jest. To jest zbyt wielka wyrwa, aby można ją zakleić. A poza tym, człowiek to nie jest martwy mur, którego można naprawić i będzie jak nowy.

  Tak to nie działa!


piątek, 11 września 2015

List z zagranicy, czyli zaproszenie.

  Przyszedł list z Niemiec wraz z zaproszeniem. Totalnie mnie to zaskoczyło, bo myślałam, że sprawa jest zakończona, a dotyczy organów Krzysia, które były pobrane do przeszczepu.

  Ten list jest od DSO (Deutsche Stiftung Organtransplation), czyli coś podobnego do naszego Polskiego Związku Transplantacji.

  Już jeden list od nich dostałam, na dzień przed Wigilią. Z podziękowaniami oraz z informacją, kto jakie narządy dostał. Pamiętam, że byłam wtedy bardzo wzruszona.

  Teraz organizują spotkanie z rodzinami, które wyraziły zgodę na pobranie narządów od swoich bliskich. Mają być jeszcze podziękowania, jakiś wykład, rozmowy, poczęstunek i zdjęcia osób, które dostały szansę na drugie życie. Nie wiem, może wśród tych zdjęć będą osoby, które dostały Krzysia narządy. 

  Dla mnie to jest oczywiste, żeby zgodzić się na darowanie organów. Tam, gdzie człowiek się wybiera po swojej śmierci, nie potrzebuje ich. To jest tylko narząd, który bez głównego procesora (mózgu) nic nie znaczy. Wyrzucenie ich byłoby zwykłym marnotrawstwem. Ludzie nie powinni mieć oporów. Jeśliby sami znaleźli się na miejscu tego, który czeka w kolejce do życia, też by chcieli taki dar otrzymać.

  Bardzo chciałabym pojechać na to spotkanie. Na pewno będzie to niemałe przeżycie. Ale nie wiem, jak to się ułoży. Czy będzie czym pojechać. Naszą kolasą trochę strach jeździć tak daleko. Być może do tego czasu Jasiu zdąży kupić auto i będziemy mogli się wybrać na to spotkanie.

  Na tym zaproszeniu jest wiersz, który w polskim brzmieniu wygląda tak:

  Twoje miejsce jest puste
  Wciąż słyszę Twoje kroki po podłodze.

  Twój głos wciąż mnie woła.

  Z każdym szelestem przy drzwiach
  Myślę, że to Ty wracasz z powrotem.

  Staram się po kawałku zrozumieć, że

  JUŻ NIGDY

  Nie usiądziesz na swoim krześle
  Twoje miejsce pozostanie puste.

      - Petra Würth.

  Zaiste prawdziwe to.



 

środa, 9 września 2015

Spotkanie z Bachusem, czyli Winobranie.

  Postanowiłam wybrać się dzisiaj do Zielonej Góry, aby zobaczyć co ciekawego dzieje się na Winobraniu.

  Pojechałam autobusem. Mój Boże, jak ja dawno nim nie jechałam. Wiele lat temu. To nie było dla mnie łatwe wyzwanie. Z moją sprawnością wejść na tak wysokie schody, to nie lada wysiłek. A dodatkowo jeszcze od wczoraj boli mnie noga, od prawego kolana po biodro. Ale jakoś dałam rady.

  Ostatni raz w Zielonej Górze byłam jeszcze przed moją operacją, a więc w październiku zeszłego roku. Byliśmy razem z Krzysiem, na zakupach. 

  Zielona Góra to moje ukochane miasto. Tu miałam pracę, którą uwielbiałam, tutaj Gucio mi się oświadczył. W Zielonej Górze również po ślubie mieszkaliśmy przez jakiś czas, tu urodził się Jasiu. 

  Wracając do dzisiejszej wycieczki, to jakoś dziwnie się z tym czuję i przykro mi, że muszę sama jeździć. Tzn., gdyby Krzyś byłby aktualnie w trasie, nie przeszkadzałoby mi to. Mogłabym Mu się pochwalić, opowiedzieć. 

  Praktycznie na Winobraniu, na Starym Rynku nie dzieje się nic ciekawego. Ludzie porozkładali swoje stragany. Trochę chińszczyzny, trochę góralszczyzny, gofry i inne rzeczy. Najciekawsze wydarzenia mają miejsce, gdzie niestety nie dam rady dojść. Za daleko. A i z autobusami podmiejskimi różnie bywa. Jedyną pozytywną rzeczą mojej dzisiejszej wyprawy było wypicie kawy i zjedzenie kawałka tortu w dobrej cukierni oraz zakup prażonych orzeszków ziemnych na stoisku winobraniowym. 

  Wracając, mijałam leśne tereny. I od razu mi się przypomniało, jak zawsze wracaliśmy z Krzysiem z Zielonej Góry. Przyjeżdżaliśmy do domu, robiliśmy sobie herbatkę i ciacho, które upiekłam i spędzaliśmy miło czas. Tak mi się smutno na sercu zrobiło...

  Niestety, to już przeszłość. A ja nie jestem pewna, czy mi się chce samej jeździć do Zielonej Góry. 

  Wróciłam do domu zmęczona, pomimo, że byłam tam tylko 2,5 godz. Po drodze zaszłam jeszcze do sklepu, kupiłam tabletki przeciwbólowe i przy okazji lody wieloowocowe. Tak mnie jakoś naszło.

  Ot i całe Winobranie!

poniedziałek, 7 września 2015

Obsesja.

"Śmierć wca­le nas nie do­tyczy. Bo gdy my is­tnieje­my, śmierć jest nieobec­na, a gdy tyl­ko śmierć się po­jawi, wte­dy nas już nie ma."

                      Epikur.

 Cytat jakże prawdziwy, lecz trudny do ogarnięcia, gdy w głowie pojawiają się natrętne myśli o śmierci, które zjawiły się, nawet nie wiem, kiedy.

 Nie potrafię przeskoczyć tego tematu, owładnęły one mój mózg i widać im tam dobrze. W sumie, wiedziały gdzie trafić.

  Człowiek, który przyzwyczaił się do pewnego porządku, do tego, że UKOCHANA osoba będzie przy nim, wcale nie myśli o śmierci. Dopiero, gdy jej zabraknie, myśli potrafią dopaść i nie odpuścić.

  Zastanawiam się, w jaki sposób i kiedy umrę? Czy wychodząc z domu na kijki lub na zakupy, wrócę do niego? Czy kładąc się spać, obudzę się z rana? Czy gotując obiad, nie chwyci mnie zawał albo udar i nie narobi szkody pozostałym mieszkańcom mojego bloku? I wiele innych. To takie męczące.

  W sobotę byłam u Cioci. Nie dość, że dwukrotnie przeżyła śmierć swoich mężów, to jeszcze na dodatek kilka lat temu straciła córkę. Zwierzyłam się jej, że po śmierci Krzysia dostałam jakiejś obsesji na punkcie umierania. Spytała mnie, czy chciałabym umrzeć? Ja powiedziałam, że z jednej strony tak, a z drugiej lękam się. No bo jakoś nie potrafię sobie wyobrazić tego, jak to będzie, gdy przestanę istnieć. Ona mi powiedziała, że człowiek przecież rodzi się po to, aby umrzeć. Twierdzi, że jeśli jestem wierząca, to nie powinnam się bać. Tyle tylko, że ja się pogubiłam w tej wierze. Ja to wszystko wiem, ale dla mnie  kompletnie bez sensu. Człowiek przecież rodzi się do życia, a potem ma to wszystko zostawić?

  Szczerze powiedziawszy zazdroszczę Cioci, że ma takie podejście. Może zbyt mało czasu upłynęło od śmierci Krzysia, abym mogła to wszystko pojąć?

  Ktoś mógłby sobie o mnie pomyśleć "Mój Boże, jaka ona niedojrzała. Chciałaby żyć wiecznie na tym świecie?" Wiecznie, nie. Ale dożyć do starości wspólnie z Guciem, ciesząc się z sukcesów Jasia, jak najbardziej. Czy żądam za wiele?