piątek, 26 czerwca 2015

7 miesiąc.

"Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie"

               Michaił Bułhakow.

   To już siódmy miesiąc od śmierci Krzysia, a może dopiero siódmy miesiąc... Dni, tygodnie i miesiące mijają, a ja wciąż nie mogę w to uwierzyć. 

  W oczach ciągle mam wizytę policji, widok Krzysia na łóżku szpitalnym w klinice, pod tą całą aparaturą, kilkakrotnie powtarzane przez lekarza zdanie, że to piękne iż teraz w kimś innym będzie mógł żyć dalej. 

 Bez przerwy zastanawiam się nad tym, co Krzyś musiał przechodzić w momencie dostania wylewu, 21 listopada. W tej ciężarówce był sam jak palec. A ja byłam tak daleko. Na pewno był przerażony. Czy wiedział wtedy, że to już koniec? Że już nie wróci do domu? Czy ostatnia strzałka puszczona z telefonu to miało być pożegnanie? Bo wiedział, że być może za chwilę... Była tylko jedna. Gdy Krzyś chciał pogadać przez telefon, zawsze puszczał podwójną strzałkę. Zatrzymał jeszcze auto i zdołał z niego wysiąść, a potem runął na ziemię. Na autostradzie.

  Ostatnimi czasy bał się tego. Że przyjdzie Mu umrzeć w tej blaszance. Zawsze mówiłam: "Guciolku, nie mów tak. Wrócisz."

  Krzyś miał popracować tylko do końca tego roku, a potem poszukać sobie jakiejś pracy na miejscu. Nic nie poszło tak jak zaplanowaliśmy. Komu to przeszkadzało? Kto miał coś przeciw temu, abyśmy razem zasypiali i razem się budzili? Do kogo pisać zażalenie?

  Od momentu dostania wylewu do śmierci Krzysia minęło 5 dni. Lekarze byli pewni, a ja się z nimi spierałam, że muszę walczyć o Męża. 

  Dzisiaj jest piątek i tylko piątek. Gdyby Krzyś żył, byłby to dzień oczekiwania na Jego zjazd, ewentualnie odliczanie dni do kolejnego piątku aż przyjedzie do domu. Niestety. Niespodziewanie przyszła śmierć i zabrała Go ze sobą. Zabrała UKOCHANEGO Męża i Ojca. W zamian za to zostawiła ból, smutek, cierpienie, łzy i beznadziejność oraz wiele innych negatywnych odczuć, które trudno nawet nazwać.

  

 

 

wtorek, 23 czerwca 2015

Dziurawe serce.

"Jeśli się oddaje komuś serce i ten ktoś umiera, czy zabiera ofiarowane serce ze sobą? Czy potem do końca życia chodzi się z wielką dziurą w środku, której już nic nigdy nie zdoła zapełnić?"

                    Jodi Picoult.

   Co za dziwny dzień! 

  Dzisiaj mamy 23 czerwca 2015r. Międzynarodowy Dzień Wdów i Dzień Ojca. Połączone ze sobą w ciągu jednego dnia. 

  Nigdy nie myślałam, że zostanę wdową. Gdy Krzyś wyjeżdżał w trasę, nawet bałam się o sobie mówić "słomiana wdowa". Żeby losu nie kusić. A jednak mnie dopadł. Uderzył prosto w serce robiąc w nim wielkie spustoszenie. 

  Wraz ze śmiercią Krzysia 3/4 mnie umarło. Nie połowa, ale prawie całość. Doprawdy nie wiem, jakim cudem jeszcze oddycham? Szamoczę się z każdym dniem niczym zapaśnik na macie. 

  Gdy spojrzę wstecz za siebie, to dokładnie rok temu, Krzyś był przyjmowany na kardiologię. Na zabieg koronarografii. Pamiętam, jak bardzo się wtedy bałam. Mój Boże... Kto by przypuszczał, że po roku dzisiejszy dzień będzie się tyczył właśnie mnie? Jako wdowy. 

  A Dzień Ojca? Jakież to radosne święto ma być w naszej rodzinie? Mój Tato żyje. Ale cóż to za życie, jeśli moja Mama gaśnie w oczach, a On musi na to patrzeć od początku Jej choroby? A Jasiu? Przecież On stracił Ojca. Stanowczo za wcześnie!

  Jakież to życie okrutne! Rodzisz się, kochasz, a potem przychodzi nagle śmierć, niczym złodziej nocą, i zabiera Twoją drugą połowę. Tak o, po prostu. Nigdy nie pogodzę się z istnieniem śmierci. Bo czyż na rozbój można dać zgodę?

  Jestem wdową, ale tylko na papierze. Wciąż bardzo związana z moim Guciem. On wie. Nie na darmo mówił do mnie, że jestem taka "przyklejka". Nic i nikt Go nigdy nie zastąpi. Będę sobie "żyła" dalej z wielką dziurą w sercu, dopóki nie nadejdzie mój czas. 

 

środa, 17 czerwca 2015

W labiryncie.

  "[...] ale ja jestem tylko prostym człowiekiem, który utracił swój świat i jest w trakcie odnajdywania nowego świata. Jest to bolesna droga i daleko jeszcze do jej końca"

             Marlen Haushofer.

  Sobota wieczór. Telefon od Magdy. 2 godziny rozmowy, która poprawia mi humor i  jednocześnie pozwala wyrzucić z siebie część żalu i moich spostrzeżeń. Czuję ulgę i przypływ energii. 

   Niedziela rano, włączam TV i oglądam stary film. Dobra energia wciąż mnie trzyma. Na ile jej starczy? Na krótko. Wystarczyła jedna chwila wyobrażenia, że być może teraz bym była ze swoim Guciem i w efekcie tego polały się łzy. Okropne! Kolejne wypłakiwanie bólu i rozdzieranie wnętrzności. Już od tego wszystkiego zaczęłam mieć problemy z żołądkiem, pulsem. 

   Wczoraj byłam u cioci. W zeszłym roku też została wdową. Pytała się mnie, czy dochodzę do siebie? Opowiedziałam Jej, jak to wygląda. Że pół dnia mogę być w "dobrym" nastroju, a drugą połowę dnia przepłaczę. Że wiele rzeczy robię z przymusu, aby choć na trochę oszukać mózg. U Niej jest tak samo. Powiedziała, że chyba będzie już tak do końca. Też mi się wydaje. 

   To nie takie proste przejść nad tym do porządku dziennego. Czuję się tak, jakby mnie wsadzono do jakiegoś labiryntu. Bez żadnej podpowiedzi, w którą stronę mam iść. Czasami mam wrażenie, że przedostaję się do kolejnej otwartej furtki, a tu... kolejny mur, z którym muszę się zmierzyć. 

   Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się wyjść z tego labiryntu? A jeśli tak, to jakim człowiekiem wówczas będę? Jedno co wiem na dzisiejszy dzień, to że jestem bardzo zmęczona.

   

   

  

 

  

piątek, 12 czerwca 2015

Moje życzenia.

   Powiadają, że jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to powiedz Mu o swoich planach. Tak, coś w tym jest. Jakieś ziarenko prawdy. My z Guciem też mieliśmy swoje plany, które zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Złej różdżki.

  To, o czym marzę teraz, mam taką cichą nadzieję, że się ziści. Nie potrafię cofnąć czasu, nie mam mocy wskrzeszania zmarłych, ale mam pragnienia. Tak. Pozwoliłam sobie mieć niewielkie życzenia, które nie zależą ode mnie. 

   Pierwsze, to chciałabym umrzeć, zanim pojawi się u mnie Alzheimer i stracę pamięć. Nie chcę zapomnieć kogoś, kogo kochałam i wciąż kocham. Niektórzy powiedzieliby, że wtedy przestałabym cierpieć z tęsknoty. To na pewno. Ale żyć tak bym nie chciała.

   Drugie, to to, żebym nigdy nie musiała trafić do szpitala, chyba że od razu po swoją śmierć. Brzmi trochę upiornie i przerażająco, ale dla mnie ma to sens. Kilka razy byłam w szpitalu na dłuższy pobyt. Jako pacjentka oczywiście. Zawsze wtedy był przy mnie mój Gucio. Opiekował się mną, siedział przy moim łóżku po mojej ostatniej  operacji, która miała miejsce na miesiąc przed Jego śmiercią. Również i On był w zeszłym roku w szpitalu. W czerwcu. Miał zakładanego stenta z powodu genetycznie zwężonych tętnic. Wtedy Gucio powiedział mi, że jestem jedyną odwiedzającą, która siedzi najdłużej przy łóżku. A jakże mogło być inaczej? Miałam wejść tylko na 15 minut? 

  Niektórzy, być może zarzucą mi dziecinność i domaganie się opieki. Ale tak naprawdę, gdyby znaleźli się na moim miejscu, też by chcieli mieć ukochaną osobę blisko siebie, gdy choroba kładzie do szpitala. Każdy człowiek tego potrzebuje. Jeśli ktoś temu zaprzecza, oszukuje sam siebie. 

   To są moje pragnienia. Przedostać się na drugi brzeg z pamięcią o moim Guciu, wiedząc, że On będzie czekał na mnie na końcu mostu.

  

 

sobota, 6 czerwca 2015

Oczyma duszy.

"Zdaje mi się, że widzę... gdzie?
Przed oczyma duszy mojej."

        Shakespeare.

 Od pewnego czasu nachodzi mnie odczucie, że Krzyś jest blisko mnie. Czuję Jego obecność przy sobie. Non stop.

  Gdy siedzę przy kuchennym stole, widzę jak siedzi obok i rozmawiamy ze sobą. Planujemy coś razem, obmawiamy strategię do różnych sytuacji. 

 Tak cholernie ciężko o tym pisać. O przeszłości, która się JUŻ NIGDY nie zdarzy. O tym wspólnym życiu, które nie powinno się tak szybko skończyć. 

  Czasami mam wrażenie, że siedząc w fotelu, Gucio delikatnie głaszcze mnie po włosach, leżąc za mną na wersalce. Tak bardzo bym chciała odpowiedzieć na to i pogłaskać Go po Jego dłoniach. Niestety, brak obecności fizycznej sprawia, że czuję się rozdzierana od środka. 

  Złapałam się nawet na tym, że będąc w kuchni, gdy chciałam powiedzieć coś Guciowi, to przerwałam robotę i zwróciłam głowę w tę stronę, gdzie Krzyś zawsze siedział. Tak, jakby tam bez przerwy był. 

   Tak, rozmawiam z Guciem. W kuchni, w pokoju, wszędzie gdzie się da.

   Tak bardzo bym chciała, aby Gucio był przy mnie. Żeby nie były to tylko moje urojenia. Pomimo, że fizycznie nie jesteśmy razem na tym świecie, to jednak On naprawdę ze mną jest.

wtorek, 2 czerwca 2015

Smak czekolady.

 "W życiu bywają noce i bywają dni powszednie, a czasem bywają też niedziele. Rzadziej się to zdarza niż w kalendarzu"

               Maria Dąbrowska.

  Od czasu śmierci Krzysia mam same noce i niczym nie różniące się od siebie dni. Ciemne, przepełnione ogromną samotnością. Wstawałam i kładłam się spać, bo tak podpowiadał mi zegar biologiczny. Jednakże wczorajszy dzień mogę zaliczyć do takiej niepełnej niedzieli. Niepełnej, bo brakuje mojego Gucia. Ale lepsza niepełna niedziela niż kolejny ponury dnień.

  Wczoraj przyjechał brat Krzysia, Wojtek ze swoją żoną, Magdą. Przywieźli pyszny tort czekoladowy i wiele innych słodkości. Fantastyczni ludzie! Wspominaliśmy Gucia, dużo o Nim opowiadałam. Parę ciekawych rzeczy dowiedziałam się o ich dzieciństwie i tak ogólnie rozmawialiśmy o życiu. Nawet żeśmy się pośmiali. 

   Dziwne uczucie, śmiać się z wielką raną w sercu. Siedząc przy stole miałam wrażenie, że coś rozrywa mi wnętrze mojej duszy, bo pamiętam, jak spotykaliśmy się u nas w domu, gdy Gucio żył. Miałam tę świadomość, że JUŻ NIGDY nie będzie tak samo. Że brakuje najważniejszej osoby. Inaczej bym się czuła, gdyby Gucio był w trasie. Też byłoby dziwnie, ale nie boleśnie.

   Jednakże z czystym sumieniem muszę przyznać, że byłam i jestem bardzo zadowolona z tej wizyty. Była ona mi bardzo potrzebna. Naładowała mnie jakąś pozytywną energią, która pozwoli mi nabrać nieco oddechu na kolejne dni tak, abym nie snuła się jak upiór po mieszkaniu.

  Zdarzyła się nawet jedna komiczna sytuacja. Z listonoszem. Zadzwonił do drzwi, otworzył Mu Wojtek i powiedział, że już tu nie mieszkam, bo zostałam aresztowana. Był bardzo zdziwiony i w ostatniej chwili Go złapałam, bo już odchodził od drzwi, mocno zdezorientowany. Szkoda tylko, że nie mogłam usłyszeć śmiechu Gucia na tę całą sytuację. Śmielibyśmy się z niej  wspólnie przez wiele czasu, aż do następnej śmiesznej rzeczy.

  Bardzo lubię czekoladę. Im więcej w niej kakao, tym lepiej. Wtedy jest idealnie. Wiem, że tak JUŻ NIGDY nie będzie. Jednak ten wczorajszy dzień pozwolił mi choć trochę zapomnieć o jałowych smakach i przywrócił mi uśmiech na mojej twarzy.

  I tylko żałuję, że mieszkamy tak daleko od siebie. Bo Magda z Wojtkiem są więcej niż rodzina. To są prawdziwi przyjaciele, którzy nie odwrócili się od nas. Oni są jak bardzo dobra czekolada.