poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Słodka niedziela pełna emocji.

  Cóż za emocjonująca niedziela była wczoraj. Taka inna niż do tej pory...

 Postanowiliśmy z Jasiem, że pojedziemy odwiedzić Magdę. To 150 km od nas. Wojtka, brata Krzysia, nie było w domu. Pracował. On tak jak Gucio jest kierowcą ciężarówki. 

  Już od dawna żeśmy się zbierali do nich, ale jakoś tak się składało, że gdy Jasiu miał wolne, to znowu ich w domu nie było. 

  Kiedyś Krzysiowi mówiłam, że fajnie by było, gdybyśmy pojechali do Magdy i Wojtka, zobaczyć jak urządzili się w nowym domu, ale On przez pewien czas nosił w sobie urazę. Nie ma po co wracać do tamtych żali. Było, minęło, nic już tego nie zmieni. Myślę, że gdyby Krzyś żył, w końcu bym Go namówiła na ten wyjazd. Przecież byli zżyci ze sobą. Ale do rzeczy...

  Gdy weszliśmy do domu Magdy i Wojtka, przywitała nas - i to bardzo gorąco - Sonia, suczka. Mój Boże, pierwszy raz na własne oczy widziałam taką radość. Biegała ode mnie do Jasia i z powrotem. Chyba człowiek w największym szale radości  nie zachowuje tak jak Sonia. Kochana psinka.

   Było bardzo fajnie. Magda ugościła nas samymi pysznościami. Szkoda tylko, że fizycznie nie było z nami Gucia i Wojtka. Drugi zapowiedział, że koniecznie musimy się spotkać w lipcu - też jestem tego samego zdania. Pierwszy natomiast... No cóż, fizycznie Krzysia JUŻ NIGDY nie będzie, ale wierzę w to, że jest przy nas, że widzi i może nawet coś mówi, tylko że nie możemy tego usłyszeć.

  W drodze powrotnej do domu był taki moment, gdy zrobiło mi się bardzo ciężko na sercu i nawet łzy mi do oczu napłynęły. Kiedy dojeżdżaliśmy do Świebodzina i zobaczyłam figurę Chrystusa Króla, to wróciły wspomnienia. Powiedziałam do Jasia: "Zobacz Jasiu, pamiętasz, gdy wracaliśmy z Tatem z Niemiec i zatrzymaliśmy się pod tą figurą?" Tak samo jak i jechaliśmy do Magdy, to pokazywałam Jasiowi wiatraki, o które żeśmy się z Guciem zakładali, gdy wracaliśmy znad jeziora. 

  Człowiek został wyposażony w różne emocje. Często bywa tak, że te dobre przeplatają się ze wspomnieniami, które są miłe, ale mimo to powodują ból i tęsknotę. I choć dzień bywa bardzo udany, a taki był wczorajszy, to znajdzie się taka chwila, która wywołuje smutek na twarzy. 

  To była moja pierwsza taka długa podróż od śmierci Krzysia. Pomimo tej przykrej chwili, był to fantastycznie spędzony czas.

  

 

 

 

 

piątek, 15 kwietnia 2016

Niby kawał blachy... Kolasa sprzedana.

"Tak się przecież zastanowić, to ileż w tych wszystkich (...) przedmiotach kryje się ludzkich dotknięć, spojrzeń, ileż bicia serc, westchnień, smutków, płaczów, naturalnie i śmiechów, uniesień, wybuchów radości (...) Czy ile słów. I tego wszystkiego już nie ma."

                          Wiesław Myśliwski.

  No i nadszedł ten dzień. Wczoraj została sprzedana nasza "kolasa." Za 250 zł. Aż trudno mi w to uwierzyć. Niby kawał blachy, niby OC jest większe niż wartość tego autka, ale mimo wszystko czuję się jakoś nieswojo.

  Tyle wspomnień...

  Pamiętam, jak go kupowaliśmy w Niemczech. Praktycznie, to był prezent od mojego taty. Wcześniej jeździliśmy "maluchem." Kiedy Krzyś usiadł pierwszy raz za kółkiem "Polówki", stwierdził: "O, to już nie "maluch". 

  Tyle wspólnych wyjazdów: do Gdańska, Poznania, Wrocławia, do Niemiec, do pobliskich miejscowości na zakupy. "Kolasą" również Krzyś dojeżdżał do pracy, na bazę. Zawsze wtedy stałam w oknie i machałam tak długo, aż mój Gucio nie zniknie z pola widzenia. On jadąc bardzo powoli, też mi odmachiwał. A kiedy wracał do domu, też stałam przy oknie i czekałam, kiedy pojawi się na horyzoncie. Gdy widziałam nadjeżdżającą "kolasę", serce mi się radowało, pukałam w szybę, tak jakby miał usłyszeć z auta.

  Pamiętam jedno zdarzenia. Po pewnym czasie wspominaliśmy je ze śmiechem, ale wówczas nie wyglądało to wesoło.

  Otóż, pojechałam z Krzysiem do Niemiec. Po buty. Zrobiliśmy i inne zakupy, głównie słodycze. Po wyjściu ze sklepu poszliśmy do auta, aby je zapakować i Krzyś jakoś tak zostawił klucze na tylnym siedzeniu, po czym... zamknął bagażnik. Uświadomił sobie, że kluczyków od auta nie ma. Wieczór, obce miasto w obcym państwie, ponad 100 km od domu. Co tu robić? Na szczęście miał przy sobie scyzoryk, nieodzowny "przyjaciel" do różnych potrzeb w trasie. Udało się nim otworzyć bagażnik i szczęśliwie wróciliśmy do domu. Ale, co się strachu najedliśmy, to się najedliśmy.

  Ostatni nasz wspólny wyjazd był na cmentarz, w Dzień Zaduszny, a po tygodniu Krzyś wyjeżdżał w trasę. Tzn. Jasiu Go odwoził kolasą. Nigdy bym się nie spodziewała tego, że to był Gucia ostatni raz i że za miesiąc przyjdzie mi Go żegnać na cmentarzu.

  Oczywiście, "kolasa" jakieś usterki miała. Jak każdy samochód. Z racji swojego wieku coraz częściej coś tam jej dokuczało. Czasem Gucio żartował, że niedługo stanie na drodze i dalej nie ruszy. Heh, jak ja teraz pomyślę sobie, że gdy Krzyś leżał w niemieckiej klinice, a my z Jasiem "kolasą" jeździliśmy do Niego tyle kilometrów, to naprawdę cud, że nam na autostradzie nie stanęła. 

  "Kolasa", tak ją Krzyś ochrzcił. Ponoć z kieleckiego. Niby kawał blachy, niby niewiele już warta, ale gdy kupujący wyjeżdżał wczoraj z miejsca parkingowego, to aż łzy mi do oczu napłynęły i strasznie przykro oraz żal się zrobiło. 

  Ktoś z boku powiedziałby "Ciesz się, pozbyłaś się gruchota", ale to nie takie proste. Byłoby, gdyby Krzyś żył. Wówczas cieszylibyśmy się z zakupu nowego auta. A tak... Jedyny plus to taki, że kupujący był z innej miejscowości. To handlarz, który ma własny biznes z autoczęściami i szansa, że ponownie ujrzę naszą "kolasę" jest równa zeru.