piątek, 15 kwietnia 2016

Niby kawał blachy... Kolasa sprzedana.

"Tak się przecież zastanowić, to ileż w tych wszystkich (...) przedmiotach kryje się ludzkich dotknięć, spojrzeń, ileż bicia serc, westchnień, smutków, płaczów, naturalnie i śmiechów, uniesień, wybuchów radości (...) Czy ile słów. I tego wszystkiego już nie ma."

                          Wiesław Myśliwski.

  No i nadszedł ten dzień. Wczoraj została sprzedana nasza "kolasa." Za 250 zł. Aż trudno mi w to uwierzyć. Niby kawał blachy, niby OC jest większe niż wartość tego autka, ale mimo wszystko czuję się jakoś nieswojo.

  Tyle wspomnień...

  Pamiętam, jak go kupowaliśmy w Niemczech. Praktycznie, to był prezent od mojego taty. Wcześniej jeździliśmy "maluchem." Kiedy Krzyś usiadł pierwszy raz za kółkiem "Polówki", stwierdził: "O, to już nie "maluch". 

  Tyle wspólnych wyjazdów: do Gdańska, Poznania, Wrocławia, do Niemiec, do pobliskich miejscowości na zakupy. "Kolasą" również Krzyś dojeżdżał do pracy, na bazę. Zawsze wtedy stałam w oknie i machałam tak długo, aż mój Gucio nie zniknie z pola widzenia. On jadąc bardzo powoli, też mi odmachiwał. A kiedy wracał do domu, też stałam przy oknie i czekałam, kiedy pojawi się na horyzoncie. Gdy widziałam nadjeżdżającą "kolasę", serce mi się radowało, pukałam w szybę, tak jakby miał usłyszeć z auta.

  Pamiętam jedno zdarzenia. Po pewnym czasie wspominaliśmy je ze śmiechem, ale wówczas nie wyglądało to wesoło.

  Otóż, pojechałam z Krzysiem do Niemiec. Po buty. Zrobiliśmy i inne zakupy, głównie słodycze. Po wyjściu ze sklepu poszliśmy do auta, aby je zapakować i Krzyś jakoś tak zostawił klucze na tylnym siedzeniu, po czym... zamknął bagażnik. Uświadomił sobie, że kluczyków od auta nie ma. Wieczór, obce miasto w obcym państwie, ponad 100 km od domu. Co tu robić? Na szczęście miał przy sobie scyzoryk, nieodzowny "przyjaciel" do różnych potrzeb w trasie. Udało się nim otworzyć bagażnik i szczęśliwie wróciliśmy do domu. Ale, co się strachu najedliśmy, to się najedliśmy.

  Ostatni nasz wspólny wyjazd był na cmentarz, w Dzień Zaduszny, a po tygodniu Krzyś wyjeżdżał w trasę. Tzn. Jasiu Go odwoził kolasą. Nigdy bym się nie spodziewała tego, że to był Gucia ostatni raz i że za miesiąc przyjdzie mi Go żegnać na cmentarzu.

  Oczywiście, "kolasa" jakieś usterki miała. Jak każdy samochód. Z racji swojego wieku coraz częściej coś tam jej dokuczało. Czasem Gucio żartował, że niedługo stanie na drodze i dalej nie ruszy. Heh, jak ja teraz pomyślę sobie, że gdy Krzyś leżał w niemieckiej klinice, a my z Jasiem "kolasą" jeździliśmy do Niego tyle kilometrów, to naprawdę cud, że nam na autostradzie nie stanęła. 

  "Kolasa", tak ją Krzyś ochrzcił. Ponoć z kieleckiego. Niby kawał blachy, niby niewiele już warta, ale gdy kupujący wyjeżdżał wczoraj z miejsca parkingowego, to aż łzy mi do oczu napłynęły i strasznie przykro oraz żal się zrobiło. 

  Ktoś z boku powiedziałby "Ciesz się, pozbyłaś się gruchota", ale to nie takie proste. Byłoby, gdyby Krzyś żył. Wówczas cieszylibyśmy się z zakupu nowego auta. A tak... Jedyny plus to taki, że kupujący był z innej miejscowości. To handlarz, który ma własny biznes z autoczęściami i szansa, że ponownie ujrzę naszą "kolasę" jest równa zeru.

 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz