środa, 10 października 2018

Trzy wdowy, czyli szczere wyznania.


"Niszczenie jest znacznie łatwiejsze od tworzenia"

           Suzanne Collins.

  Wtorek. Dzień kursu języka niemieckiego. Niby nic nadzwyczajnego, nauka gramatyki, czytanie tekstów, itp. A jednak był inny. Taki szczególny, szczery. Do bólu. A właściwie było to bezpośrednio po kursie.

  Trzy wdowy w różnym wieku. Ja najmłodsza, ale najstarsza stażem w wdowieństwie. I każda z nas z różnymi emocjami.

  Najstarsza, która wciąż wspomina swoją tragedię, która opisuje ostatnie chwile ze swoim Mężem, wciąż nie może ukryć swoich łez. 

  Średnia, między obiema istnieje tylko 2 tygodnie różnicy  tragedii, a mimo to ich odczucia są inne. 

  Pierwsza z nich nie potrafi pozbyć się rzeczy swojego Męża. Zupełnie tak jak ja, choć powoli zbliża się czwarta rocznica mojego Gucia. Średnia, powoli sprząta przedmioty należące do Jej Męża. I robi to z sercem pełnym buntu. Nie znosi również przebywać w swoim domu. Angażuje się w wycieczki, w wyprawy... Aby jak najmniej być w mieszkaniu. To zupełnie przeciwnie niż ja. 

  Pamiętam, na początku żałoby, nie chciało mi się wychodzić na dwór. Wśród ludzi czułam się wyobcowana. Aż przyszedł taki moment, że dość miałam siedzenia w domu. Przytłaczały mnie cztery ściany. 
  A teraz?

  Teraz jestem w takim punkcie, że gdy muszę siedzieć w domu, potrafię znaleźć sobie zajęcie. Choć nie znaczy to, że jestem z tego powodu szczęśliwa. 

  Trzy wdowy, trzy różne historie, różne emocje. Ale łączy nas jedno - pozbierać się po bolesnej stracie. I nie ma jednej uniwersalnej drogi. Każda musi zrobić to sama. 

niedziela, 26 listopada 2017

Ten dzień, czyli trzecia rocznica śmierci.

"I nagle wszystko we mnie się rozpada. Moje serce przestaje bić. Płuca zapadają się w sobie. Krew rzednie. Gardło przeszywa ból - całe moje ciało staje się siedliskiem bólu. Głowę mam zbyt ciężką, a kolana uginają się pode mną"

                 Estelle Maskame.

  Dzisiaj jest ten dzień. Dzień, w którym 3 lata temu nastąpiło bolesne ukoronowanie kilkudniowej mojej nadziei. Że wszystko dobrze się ułoży. Przecież czasem lekarze się mylą, nie mają 100% monopolu na życie człowieka. Niestety, to jednak moja wiara i nadzieja w cud przegrały. 

   Mój Krzyś musiał pożegnać się z życiem. Dlaczego? 

  Dlaczego jest tak urządzone, że najpierw jest dobrze, a potem przychodzi śmierć i zamienia życie drugiego człowieka w piekło? Tu na tym świecie na pewno nie uzyskam odpowiedzi. 

  Mówią, że czas goi rany. ale to nieprawda. Cały czas boli. A w dzisiejszym dniu, szczególnie mocno.

   Bo dzisiaj jest ten dzień. Dzień, gdy powracają upiory przeszłości. Gdy wszystko się przypomina - każdy obraz ma się widoczny przed oczyma. Każdy detal się pamięta. 

  Dzisiaj z rana pojechaliśmy z Jasiem na cmentarz. Było słonecznie i mroźno. Zupełnie jak wtedy, gdy po raz ostatni jechaliśmy do kliniki, do Gery, aby usłyszeć, że nastąpiła śmierć pnia mózgu i podpisać papiery na zgodę pobrania narządów do przeszczepu. 

 Wiedziałam to, a mimo to mocno ściskałam różaniec w kieszeni. Nigdy nie zapomnę tych traumatycznych przeżyć - począwszy od dnia, gdy przyszła policja i przekazała wiadomość, poprzez podróże do kliniki, a skończywszy na 26 XI 2014r. I o tych pierwszych chwilach (miesiącach) po śmierci Krzysia. To był prawdziwy KOSZMAR. 

  Minęły 3 lata. Wciąż boli. Wciąż tęsknię. Chyba coraz bardziej. Czasem płaczę, żeby poczuć się lepiej. Każda rzecz pozostawiona przez Gucia, nie została wyrzucona. Jest tak, jakby miał wrócić i  to wszystko używać. 

  A On nie wraca...
        

niedziela, 12 listopada 2017

Pamięć absolutna

"Pamięć to pamiętnik, który stale nosimy ze sobą"

                 Oscar Wilde.

  Sobotnia noc. Jedni balują, drudzy pracują, a jeszcze inni nie idą spać z innego powodu. Ja zaliczam się do tej trzeciej grupy. 

  Listopad. Mój trudny czas. Okres w moim życiu, gdy 3 lata temu mój świat runął mi na głowę. Gdy wszystko zamieniło się w gruz i gdy trzeba było wydobywać się z niego. Cegła po cegle. Ciężka, mozolna i bolesna "praca". 

  Wkrótce będzie kolejna rocznica śmierci mojego Gucia. Trzecia. Ale tym razem nie o tym. Tym razem będzie o pamięci. O pamięci, która wbija szpikulec prosto w serce. 

  Są w życiu człowieka takie chwile, gdy pamięć wzbudza u niego miłe wspomnienia, gdy może się roześmiać i przywołać zabawne chwile. Ale są również takie momenty, gdy jakby się nie starał, to przywołuje smutek, tęsknotę, a nawet wpędza w depresję. Bo czyż, co minęło bezpowrotnie, a co jest bliskie sercu, może napawać radością? Nie!

  9 listopada 2014r Krzyś wyjechał w trasę. Swoją ostatnią. Tak trudno w to uwierzyć. Że już się skończyło i że nie będzie tak jak było.

  A ja doskonale pamiętam te chwile.

  Gdy jestem w Biedronce, widzę oczami, jak wybieraliśmy tam chałwę. Gdy jestem w Lidlu, przypominam sobie jak kupowaliśmy czekoladowe batoniki i pieczywo, i pałaszowaliśmy je w aucie po drodze do domu. Pamiętam sobotnie wieczory, gdy w TV wspólnie oglądaliśmy wrestling. Pamiętam, gdy w niedziele był w domu, oglądaliśmy "Ranczo" i żeśmy się śmiali z różnych sytuacji w serialu. Pamiętam Gucia, gdy wieczorami wbijał nożyk w pokrojone jabłko i opowiadał o różnych sytuacjach w pracy lub komentował jakiś program w TV. Gdy jestem w parku, pamiętam nasz ostatni wspólny spacer. Pamiętam, gdy coś przygotowywałam w kuchni, to Krzyś siedział na taborecie przy grzejniku i "plotkowaliśmy", a teraz ten taboret świeci pustką. Pamiętam, gdy był zmęczony trasą, zasypiał w fotelu lub na łóżku, a ja dawałam Mu odpocząć. Pamiętam nasz wspólny rejs statkiem po Odrze. Byłam taka szczęśliwa. I jeszcze wiele innych wspomnień. Ja to wszystko widzę.

  Mało tego! Ja czuję obecność Gucia. Wydaje mi się, że jest przy mnie, że za chwilę odezwie się do mnie. Że za chwilę powie do mnie - "Chodź Pciólka spać".

  Mój Boże, jak ja bym chciała, żeby czas się cofnął. Żeby móc poczuć fizyczną bliskość Gucia. Chociaż raz, Ale czy by mi to starczyło? Czy by mi znów serce nie pękło?

  Jedyna nadzieja to taka, że z każdym dniem zbliża się mój kres życia na tym świecie. Nie ma co się co oszukiwać. Taka jest kolej rzeczy.

   Ale tym razem mam nadzieję na happy end. Że mój Gucio weźmie mnie nie do ciężarówki, ale na łódkę i zabierze mnie tam, gdzie będziemy mogli żyć wiecznie. Przez bramę tak piękną, którą nie mógłby namalować nawet najzdolniejszy malarz, a która śniła mi się po śmierci Gucia.


 

czwartek, 8 czerwca 2017

Ostatnie pożegnanie, czyli śmierć i pogrzeb Mamy.

"Śmierć i życie - to tylko orzełek i reszka tej samej monety."

                     Maria Noel.

  No i przyszedł ten okropny czas - czas, gdy mój Tato musiał stanąć przed faktem, że śmierć jednak istnieje. Czas, który potrafi powalić niejednego twardziela na deski.

  Moja Mama. Była nauczycielka, osoba wysportowana, dbająca o swoje zdrowie, 11 lat temu zachorowała na straszną chorobę. 

  Alzheimer - brutalny niszczyciel, który powoli robi z człowieka nieudolną istotę, poniewierając jego i najbliższą osobę, czyli mojego Tatę. Zamiast cieszyć się emeryturą, patrzył jak z każdym rokiem ta choroba zabijała komórki nerwowe mózgu mojej Mamy, dodając Mu coraz to większe i cięższe obowiązki.

  Czy w związku z tym jest się lżej rozstać? 

  Wątpię. Wczoraj na pogrzebie widziałam, jak było Mu cholernie ciężko żegnać się z Mamą, gdy zamykali trumnę, a potem gdy wkładali ją do grobu. Przeżyli ze sobą ponad 50 lat. Zawsze razem i we wzajemnym szacunku. To nic, że Mama ostatnie tygodnie nie kontaktowała - On do samiutkiego końca okazał Jej miłość. 

  Na tydzień przed Jej śmiercią musiał umieścić Mamę w Zakładzie Opiekuńczo - Leczniczym, bo już nie dawał rady. Mama trzy miesiące temu przeszła mikro udar i od tego czasu straciła zdolność połykania. Musieli założyć sondę do żołądka i zaoferowano żywność fabryczną. Niestety, żołądek nie tolerował tego pokarmu. Cała treść cofała się do gardła. To była prawdziwa udręka. Dla nich obu.

  Zostało więc tylko pożywienie domowe. Wszystko musiało być dobrze zmiksowane, w formie papki. Też nie było łatwo. Ba, to był horror. Bywały noce, że Tato oka nie zmrużył, bo przez cały czas odsysał Mamie zawiesinę. Kto by wytrzymał taką udrękę?

  Tato opowiadał mi, że gdy Mama trafiła do tego zakładu, to noc w noc śniło Mu się, że lata z ssakiem. Nawet, gdy się przebudził i ponownie usnął, to powracał ten sam sen. Gdy zmarła, sny o ssaku zniknęły. Tak, jakby już nie był potrzebny, bo teraz się Jej oddycha lżej.

  Mamy już na tym świecie nie ma. Tato został sam w domu i to teraz obie z siostrą musimy zrobić wszystko, aby zminimalizować Jego żal i ból. Całkiem usunąć się tego nie da. Wiem, bo zaraz przecież będą 3 lata od śmierci Gucia, a ból i żal wciąż istnieją. 

  Haruki Murakami napisał, że pustka po stracie najbliższej osoby jest podobna do głębokiej studni. Możesz zasypywać ją piaskiem, a i tak jej nie zasypiesz. Ale to nie znaczy, że nie należy nic robić. NALEŻY i TRZEBA! 

  Mam taki plan, aby namówić Tatę na kupno kijków. Moglibyśmy razem łazikować. Mnie byłoby raźniej, a i On nie siedziałby cały czas w domu, katując się  żalem.

  Zresztą, mam takie wrażenie, że już wczoraj na stypie Tato dostał coś, co miało sprawić, żeby 100 % swoich myśli nie kierować na żal po śmierci Mamy. Otóż, gdy byliśmy w restauracji, na auto Taty spadł konar drzewa, rysując karoserię. Myślę i wierzę, że to znak z "Góry". Żeby dać Mu jakieś zajęcie i złapanie oddechu. Chciałoby się powiedzieć, że teraz o Niego zadba Mama.

  Tak jak Tato dbał o Nią, nie tylko przez ostatnie 11 lat



  

czwartek, 4 maja 2017

Majówka, czyli gorzka prawda.

"Rozdzierający jak tygrysa pazur antylopy plecy - jest smutek człowieczy."

              Edward Stachura.

  Ledwo minęła Wielkanoc, a tuż za rogiem czaiła się już Majówka. Wszyscy o niej rozprawiali - o tym, czy pogoda będzie, o spotkaniach przy grillu, o rodzinnych wycieczkach, itp. Mnie przyniosła gorzką prawdę o samej sobie. 

  Jasiu w piątek pojechał ze swoją dziewczyną nad morze. Na 3 dni. Bardzo się ucieszyłam, bo cały tydzień pracuje od rana do wieczora, studia w weekendy, więc niech jadą. Zasłużył na odpoczynek. Ja zostałam w domu sama.

  Nakupowałam sobie słodyczy i postanowiłam jakoś ją przetrwać. Niestety, to nie takie proste. 

  W sobotę, w sklepie widziałam pary robiące zakupy. Specjalnie na Majówkę. W niedzielę i w poniedziałek spacerujące i trzymające się za rękę, Na to wszystko patrzyły moje oczy i przekazywały te informacje do mojego mózgu - "Boże! Jestem sama, zupełnie sama!" 

  I zostanę sama, gdy Jasiu wyfrunie z domu, aby stworzyć swoją własną rodzinę. Bo taka jest kolej rzeczy. I to jest normalne.

   Ze zdwojoną siłą wzbierał we mnie smutek oraz żal. Ta przyszła wizja mojego życia. Jak wrzód, który musi przecież kiedyś pęknąć.

  Pękł. We wtorek. Duże krople łez zmoczyły klawiaturę komputera. Ale to tylko płacz, który spowodował, że ciut lżej się na sercu zrobiło. Nie wymazał jednak mojej samotności. Nie wymazał tej gorzkiej prawdy, że dołączę do losu moich cioć - wdów, których dzieci się usamodzielniły, a one zostały same w swoich domach. 


  Cztery puste i milczące ściany.


wtorek, 11 kwietnia 2017

Pierwsze zajęcia.

"Pustka i monotonia mogą wprawdzie sprawić, że chwila i godzina rozciąga się i dłuży, ale sprawiają też, że długie i najdłuższe okresy czasu skracają się, a nawet ulatniają aż do zupełnej nicości."

                     Tomasz Mann.

  Moje dni. Zupełnie identyczne. Tak jakby ktoś wziął jeden dzień tygodnia, wrzucił go na ksero i z ironicznym uśmieszkiem oddał mi z powrotem - cały tydzień, miesiąc, rok, a w rozliczeniu dorzucił jeszcze ból, tęsknotę, samotność i niepewność.

  "Zobaczymy, jak sobie z tym poradzisz."

   Mówi się, że życie nie znosi próżni. Tak, to prawda. Tylko, że jak się komuś rzuca kłodę pod nogi w postaci śmierci najbliższej osoby, to musi sporo czasu upłynąć, zanim człowiek zacznie stawiać pierwsze kroki w swoim nowym życiu. W dodatku narzuconym i "obcym".

  Ostatnio pisałam o nieudanym wolontariacie w DPS-ie i o planach związanych z zajęciami na Towarzystwie Uniwersytetów Ludowych. Otóż zapisałam się. Na język angielski i niemiecki - grupy zaawansowane. 2 razy w tygodniu po godzinie. Zawsze to coś. 

  Gdy sięgnę pamięcią, to w 2014 r, będąc po operacji, chciałam się "odwirtualnić", znaleźć sobie jakieś zajęcie, bywać wśród realnych ludzi, opowiadać o tym Guciowi. Ale niestety - śmierć była szybsza i nie mogłam tego zrealizować. Prawdę mówiąc, zapomniałam o tym. Jakbym w ogóle o tym nigdy nie myślała. 

  Dziwna jest ta natura człowieka. W jednej sekundzie potrafi wymazać z pamięci swoje zamiary, podczas gdy bólu nie da rady usunąć, nawet po kilku latach.

  Wracając do zajęć, to pierwsze już są za mną. Najgorzej było na niemieckim. Lektorka zapytała się mnie , dlaczego postanowiłam kontynuować naukę. I cóż ja miałam Jej powiedzieć? Że jestem wdową, że moje życie to jedna wielka monotonia? Może miałam wymyślić jakąś bajeczkę na poczekaniu? Nie potrafię zmyślać i tworzyć jakichś historii. Powiedziałam, że sama nie wiem, dlaczego, że się nad tym nie zastanawiałam.

   Najgorzej boję się opowiadań o swojej rodzinie. Przetłumaczenie na dany język nie będzie dla mnie problemem. Problemem będą te spojrzenia kursantów - ich dziwny wzrok na wieść, że jestem wdową. Już kilka razy to przerabiałam. Nie wiem, czy ludzie nie wiedzą jak mają zareagować, czy po prostu wdowy i wdowcy to tacy naznaczeni ludzie - jakby nie patrzeć, są dowodem na to, że Śmierć jednak istnieje. A może to tylko roi się w mojej głowie? Sama nie wiem.

  W każdym razie, nie zamierzam rezygnować. Nawet, gdy nie będę miała okazji praktycznie sprawdzić się językowo (chociaż w planach jest wycieczka do Drezna i przyjazd Niemców z zaprzyjaźnionego miasta), to jest to jakaś odskocznia od monotonicznego życia (naprawdę można zwariować) oraz trening mózgu. 

  

sobota, 11 marca 2017

Trudny dobry wybór, czyli Dzień Kobiet.

"Żyć znaczy wybierać, prawda?"

          Bernard Minier.

  Dzisiejszy dzień. Niby zwykła sobota. Taka sama, jak od kilku lat, tzn. od śmierci Krzysia. Śniadanie, zakupy, kijki, obiad... Nuda. Wydawałoby się, że nic ciekawego się nie wydarzy. A jednak...

 Kilka tygodni temu, zobaczyłam ogłoszenie, że nasz burmistrz organizuje "Dzień Kobiet", Pomyślałam sobie, czy czasem by się nie wybrać na tę imprezę. Nic wielkiego - poczęstunek i jakiś koncert, żadnych tańców. Z drugiej zaś strony - czy aby na pewno będę się dobrze tam czuła? Czy będę potrafiła odnaleźć się wśród ludzi, którzy dobrze się bawią? No i jeszcze była kwestia, z kim mogłabym pójść na to spotkanie towarzyskie. Sama? 

  Na całe szczęście przyjechała z zagranicy moja dobra koleżanka. Ona niestety nie mogła pójść ze mną, bo weekendy spędza ze swoim partnerem. Ale Jej Mama (również wdowa) miała ochotę - znamy się od bardzo wielu lat i kilka razy już byłyśmy na różnych imprezach. 

  Hm, nie tym razem. Oni mają remont w domu, który się przeciągnął. Więc stanęłam przed wyborem - zostać w domu czy iść samej? Ach, te dylematy...

  No nie, tego nie było w planie. Pół godziny przed imprezą, a ja wciąż się miotam. W końcu zdecydowałam - a, co mi tam, pójdę. Najwyżej, gdy będę się źle czuła, po prostu wyjdę. Po co potem żałować, że się nie poszło.

  Wchodzę na salę koncertową, stoły pozastawiane, a przy nich siedzą kobiety. W różnym wieku. W większości poprzychodziły grupami, z koleżankami. Przyznam szczerze, że poczułam się trochę obco, ale nie dałam za wygraną. Usiadłam przy jakimś stoliku, wzięłam kawę, ciacho i próbowałam się rozluźnić. To naprawdę nie jest proste. Masz w sercu ranę, a musisz zachowywać się jak gdyby nigdy nic. W końcu przyszłam na radosne "przyjęcie", a nie na stypę.

  Ogólnie rzecz biorąc podobało mi się. Nie żałuję, pomimo tego, że poszłam tam sama. Bo, ileż można siedzieć w domu? Człowiek potrzebuje od czasu do czasu jakiejś odskoczni, nawet gdy jest się wdową lub wdowcem. A może zwłaszcza wtedy? Bo to jest jak łapanie świeżego tlenu, aby się nie udusić. Bo to jest może coś lepszego niż aktywność fizyczna?

  Tylko, że jakieś takie dziwne uczucie - śmiałam się (był świetny kabaret), a jednocześnie cały czas myślałam o swoim Guciu. Non stop. O tym, że bardzo mi go brakuje i że za Nim bardzo tęsknię.