niedziela, 22 maja 2016

Przypadek czy znak?... Czyli przypadkowi ludzie.

"Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Cóż to bowiem jest przypadek? To tylko usprawiedliwienie tego, czego nie jesteśmy w stanie zrozumieć."

                Wiesław Myśliwski.

 Długo nad tym myślałam, czy mam na ten temat pisać. To przecież zdarzyło się rok temu. Po namyśle stwierdziłam jednak, że podzielę się moimi przypadkowo napotkanymi ludźmi, którzy sami mnie zaczepili.

  Wiosna, rok 2015. Ja, pogrążona w świeżej żałobie po śmierci Krzysia, wracałam z kijków do domu. W środku odczuwałam wielki ból i złość, że zostałam wdową. Gdy zbliżałam się do celu, zaczepił mnie pewien starszy człowiek. Miał na sobie długi płaszcz koloru pustynnego piasku, w ręku trzymał jakąś torbę i kostur. Przypominał zmęczonego wędrowca. Nie znałam Go, pierwszy raz widziałam na oczy. Wskazując ręką na moje nogi, powiedział do mnie: "Ja bardzo Pani współczuję. Życzę dużo zdrowia." Byłam bardzo zaskoczona, ale grzecznie odpowiedziałam dziękuję. Nie byłoby nic w tym dziwnego, gdyby...

  No właśnie. Na około miesiąc przed ostatnim wyjazdem Krzysia w trasę, usłyszałam od Niego, że ma wyrzuty sumienia, zostawiając mnie samą w domu z chorymi nogami. Ale powiedziałam wtedy Guciowi, żeby tym się nie martwił. Że najważniejsze jest to, aby zawsze bezpiecznie docierał do celu i wracał do domu. Że to przecież wiecznie nie będzie trwało. Rok, dwa i może przejdzie na kurierkę, tak jak planowaliśmy, ewentualnie poszuka się czegoś innego na miejscu....

  Kolejny przypadek zdarzył się pół roku później. Też na kijkach. Siedziałam na ławce w parku i w ciszy powtarzałam: "Oj Guciolku, widzisz umarłeś, nie ma Cię ze mną, nie możemy ze sobą pogadać, nie mogę się przytulić do Ciebie. Co za parszywe życie!" Jednakże mój stosunek do kijków był już inny niż wcześniej. Polubiłam je na nowo, bo dzięki nim nie muszę całych dni spędzać w domu.

  Po odpoczynku na ławeczce, postanowiłam pójść do domu. Idąc tak parkową alejką, zbliżając się do jezdni, zastanawiałam się, w który to dom kilka lat temu przywalił samochód (jakiś dziewiętnastolatek spowodował wypadek). Po przejściu na drugą stronę ulicy, usłyszałam nagle za swoimi plecami męski głos: "Halo, przepraszam Panią bardzo!" Odwróciłam się i zobaczyłam człowieka w wieku około 30 lat, szczupłego, energicznego - mój Boże, jakbym Gucia zobaczyła z lat, kiedy żeśmy się poznali. Pytanie, jakie mi zadał ten Pan spowodowało, że mnie normalnie zamurowało: "Czy wie Pani może, w który to dom samochód uderzył?" Gdyby mi to ktoś opowiedział, chyba bym nie uwierzyła. 

  Następnym razem, gdy byłam w parku, a to było tydzień po tym spotkaniu, również siedziałam na ławce i również to samo sobie w środku powtarzałam - o tej tęsknocie do Gucia, że nie możemy sobie razem spacerować. Gdy znalazłam się w tym samym miejscu, w którym zaczepił mnie ten młody człowiek, potknęłam się o wystający kamień. Powinnam upaść, a miałam wrażenie, jakby mnie KTOŚ przytrzymał. Nie potrafiłam i nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego nie runęłam jak długa.

  Kiedyś przeczytałam na jednym z portali, który został stworzony dla osób przeżywających żałobę o znakach od bliskich zmarłych. Znaki, które mają potwierdzić, że nasi bliscy są faktycznie blisko nas, ale że też łatwo można je przeoczyć. 

  Czy te moje zdarzenia są właśnie takimi znakami, że mój Gucio jest blisko mnie? 

 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Słodka niedziela pełna emocji.

  Cóż za emocjonująca niedziela była wczoraj. Taka inna niż do tej pory...

 Postanowiliśmy z Jasiem, że pojedziemy odwiedzić Magdę. To 150 km od nas. Wojtka, brata Krzysia, nie było w domu. Pracował. On tak jak Gucio jest kierowcą ciężarówki. 

  Już od dawna żeśmy się zbierali do nich, ale jakoś tak się składało, że gdy Jasiu miał wolne, to znowu ich w domu nie było. 

  Kiedyś Krzysiowi mówiłam, że fajnie by było, gdybyśmy pojechali do Magdy i Wojtka, zobaczyć jak urządzili się w nowym domu, ale On przez pewien czas nosił w sobie urazę. Nie ma po co wracać do tamtych żali. Było, minęło, nic już tego nie zmieni. Myślę, że gdyby Krzyś żył, w końcu bym Go namówiła na ten wyjazd. Przecież byli zżyci ze sobą. Ale do rzeczy...

  Gdy weszliśmy do domu Magdy i Wojtka, przywitała nas - i to bardzo gorąco - Sonia, suczka. Mój Boże, pierwszy raz na własne oczy widziałam taką radość. Biegała ode mnie do Jasia i z powrotem. Chyba człowiek w największym szale radości  nie zachowuje tak jak Sonia. Kochana psinka.

   Było bardzo fajnie. Magda ugościła nas samymi pysznościami. Szkoda tylko, że fizycznie nie było z nami Gucia i Wojtka. Drugi zapowiedział, że koniecznie musimy się spotkać w lipcu - też jestem tego samego zdania. Pierwszy natomiast... No cóż, fizycznie Krzysia JUŻ NIGDY nie będzie, ale wierzę w to, że jest przy nas, że widzi i może nawet coś mówi, tylko że nie możemy tego usłyszeć.

  W drodze powrotnej do domu był taki moment, gdy zrobiło mi się bardzo ciężko na sercu i nawet łzy mi do oczu napłynęły. Kiedy dojeżdżaliśmy do Świebodzina i zobaczyłam figurę Chrystusa Króla, to wróciły wspomnienia. Powiedziałam do Jasia: "Zobacz Jasiu, pamiętasz, gdy wracaliśmy z Tatem z Niemiec i zatrzymaliśmy się pod tą figurą?" Tak samo jak i jechaliśmy do Magdy, to pokazywałam Jasiowi wiatraki, o które żeśmy się z Guciem zakładali, gdy wracaliśmy znad jeziora. 

  Człowiek został wyposażony w różne emocje. Często bywa tak, że te dobre przeplatają się ze wspomnieniami, które są miłe, ale mimo to powodują ból i tęsknotę. I choć dzień bywa bardzo udany, a taki był wczorajszy, to znajdzie się taka chwila, która wywołuje smutek na twarzy. 

  To była moja pierwsza taka długa podróż od śmierci Krzysia. Pomimo tej przykrej chwili, był to fantastycznie spędzony czas.

  

 

 

 

 

piątek, 15 kwietnia 2016

Niby kawał blachy... Kolasa sprzedana.

"Tak się przecież zastanowić, to ileż w tych wszystkich (...) przedmiotach kryje się ludzkich dotknięć, spojrzeń, ileż bicia serc, westchnień, smutków, płaczów, naturalnie i śmiechów, uniesień, wybuchów radości (...) Czy ile słów. I tego wszystkiego już nie ma."

                          Wiesław Myśliwski.

  No i nadszedł ten dzień. Wczoraj została sprzedana nasza "kolasa." Za 250 zł. Aż trudno mi w to uwierzyć. Niby kawał blachy, niby OC jest większe niż wartość tego autka, ale mimo wszystko czuję się jakoś nieswojo.

  Tyle wspomnień...

  Pamiętam, jak go kupowaliśmy w Niemczech. Praktycznie, to był prezent od mojego taty. Wcześniej jeździliśmy "maluchem." Kiedy Krzyś usiadł pierwszy raz za kółkiem "Polówki", stwierdził: "O, to już nie "maluch". 

  Tyle wspólnych wyjazdów: do Gdańska, Poznania, Wrocławia, do Niemiec, do pobliskich miejscowości na zakupy. "Kolasą" również Krzyś dojeżdżał do pracy, na bazę. Zawsze wtedy stałam w oknie i machałam tak długo, aż mój Gucio nie zniknie z pola widzenia. On jadąc bardzo powoli, też mi odmachiwał. A kiedy wracał do domu, też stałam przy oknie i czekałam, kiedy pojawi się na horyzoncie. Gdy widziałam nadjeżdżającą "kolasę", serce mi się radowało, pukałam w szybę, tak jakby miał usłyszeć z auta.

  Pamiętam jedno zdarzenia. Po pewnym czasie wspominaliśmy je ze śmiechem, ale wówczas nie wyglądało to wesoło.

  Otóż, pojechałam z Krzysiem do Niemiec. Po buty. Zrobiliśmy i inne zakupy, głównie słodycze. Po wyjściu ze sklepu poszliśmy do auta, aby je zapakować i Krzyś jakoś tak zostawił klucze na tylnym siedzeniu, po czym... zamknął bagażnik. Uświadomił sobie, że kluczyków od auta nie ma. Wieczór, obce miasto w obcym państwie, ponad 100 km od domu. Co tu robić? Na szczęście miał przy sobie scyzoryk, nieodzowny "przyjaciel" do różnych potrzeb w trasie. Udało się nim otworzyć bagażnik i szczęśliwie wróciliśmy do domu. Ale, co się strachu najedliśmy, to się najedliśmy.

  Ostatni nasz wspólny wyjazd był na cmentarz, w Dzień Zaduszny, a po tygodniu Krzyś wyjeżdżał w trasę. Tzn. Jasiu Go odwoził kolasą. Nigdy bym się nie spodziewała tego, że to był Gucia ostatni raz i że za miesiąc przyjdzie mi Go żegnać na cmentarzu.

  Oczywiście, "kolasa" jakieś usterki miała. Jak każdy samochód. Z racji swojego wieku coraz częściej coś tam jej dokuczało. Czasem Gucio żartował, że niedługo stanie na drodze i dalej nie ruszy. Heh, jak ja teraz pomyślę sobie, że gdy Krzyś leżał w niemieckiej klinice, a my z Jasiem "kolasą" jeździliśmy do Niego tyle kilometrów, to naprawdę cud, że nam na autostradzie nie stanęła. 

  "Kolasa", tak ją Krzyś ochrzcił. Ponoć z kieleckiego. Niby kawał blachy, niby niewiele już warta, ale gdy kupujący wyjeżdżał wczoraj z miejsca parkingowego, to aż łzy mi do oczu napłynęły i strasznie przykro oraz żal się zrobiło. 

  Ktoś z boku powiedziałby "Ciesz się, pozbyłaś się gruchota", ale to nie takie proste. Byłoby, gdyby Krzyś żył. Wówczas cieszylibyśmy się z zakupu nowego auta. A tak... Jedyny plus to taki, że kupujący był z innej miejscowości. To handlarz, który ma własny biznes z autoczęściami i szansa, że ponownie ujrzę naszą "kolasę" jest równa zeru.

 

wtorek, 29 marca 2016

Druga Wielkanoc i wewnętrzna walka.

  Uff, jakoś przeżyłam te Święta. Myślałam, że będzie źle. Bo niestety dni, które je poprzedzały, były dla mnie bardzo ciężkie.

  Wszystko zaczęło się na kilka dni przed Wielkim Tygodniem. Dopadł mnie nastrój zupełnie taki sam, jak przed Bożym Narodzeniem - dużo łez, smutku i tęsknoty za Krzysiem. Nie chciało mi się wierzyć, że nie czekam na Jego powrót. Było to dla mnie niedorzeczne i nie do uwierzenia. Przecież szok związany ze śmiercią powinien minąć już dawno. Te wszystkie baranki, kurczaczki, stroiki wielkanocne były dla mnie jak świeżo otwarta rana. Powróciły wszystkie wspomnienia z dawnych lat, gdy razem z Krzysiem obchodziliśmy Święta.

  Mimo to, chciałam jakoś stawić im czoła. Może nie religijnie, ale przynajmniej coś tam przygotuję do jedzenia. W końcu mieszka ze mną Jasiu, więc dlaczego mam Go wciągać w swój dół i myśleć wyłącznie o swoim samopoczuciu? A siedzenie i użalanie się w tym czasie jest dodatkową udręką. Skoro wybrałam "życie", to mimo bólu i łez, będę walczyć.

  Muszę nadmienić, że  Wielki Tydzień zaczął się dziwnymi zjawiskami w domu. A to laptop "ześwirował", a to znowu fotel przy biurku się popsuł, któregoś dnia kula postawiona w rogu jakimś cudem sama się przewróciła... Aż mnie złość na to brała, ale jednocześnie się zastanawiałam, co się dzieje? 

   W Wielki Piątek, gdy wzięłam się  do pieczenia sernika, też były problemy. Pomimo, że był to sprawdzony przepis, ciasto nie chciało mi się dobrze zagnieść. Miałam dość! Musiałam zrobić przerwę, usiadłam przy stole i rozpłakałam się jak małe dziecko. Dopiero, gdy ochłonęłam, wróciłam do dalszej pracy.

   Przyznam szczerze, że wcześniej nie miałam zamiaru iść święcić pokarmów, ale po tym wszystkim zaczęłam myśleć, czy czasami nie robię błędu. Można powiedzieć, że naszły mnie wyrzuty sumienia. Bo jak to tak? Piecze się ciacho, szykuje się inne produkty niż na zwykły dzień i tak bez niczego? A zaraz potem przyszła refleksja, żeby pójść do kościoła i pomodlić się przy Grobie Pańskim. A raczej wyrzucić z siebie całą złość. I tylko tyle! Nic poza tym! To i tak zbyt wiele, jak na mój nastrój.

   Poszłam, gdy skończyła się Godzina Miłosierdzia (nabożeństwo). Oprócz mnie, w kościele nie było nikogo. Tylko ja i figura Chrystusa w Grobie. Uklęknęłam, łzy mi napłynęły do oczu i szczerze zaczęłam swoje wywody. "Dlaczego mnie to spotkało?" "Dlaczego muszę przez to wszystko przechodzić?" "Wybacz Boże, ale nie potrafię się cieszyć ze Zmartwychwstania. Nie mam powodów." "Jak mam się radować, jeśli mój Gucio nie żyje?" I co chwila tylko łzy ocierałam z twarzy.

  Po powrocie do domu jeszcze trochę popłakałam. Wieczorem, gdy Jasiu przyjechał z pracy opowiedziałam Mu, że byłam w kościele, aby swoje żale wypowiedzieć. A On ma taki zwyczaj, że czasem lubi powiedzieć coś złośliwego, ale w dobrej wierze. I rzucił mi takim tekstem:"Oj, nieładnie nie cieszyć się ze zmartwychwstania. Przecież Chrystus przezwyciężył śmierć, żeby mamusia mogła z tatem żyć wiecznie." Podziałało to na mnie jak balsam. I to do takiego stopnia, że myślałam nawet o niedzielnej rezurekcji. Ale na nią nie jestem jeszcze gotowa. Może za rok? Poszłam sobie na Mszę na 18:00.

  Miłe było również, gdy w Wielką Sobotę zadzwoniły Magda i kuzynka z życzeniami i trochę żeśmy pogadały. W drugi dzień Świąt był u nas Tato. Spędziliśmy przyjemne popołudnie.

  To była druga Wielkanoc po śmierci Krzysia. Inna niż przed rokiem. Wtedy byłam jeszcze przytępiona, w tym roku świadoma. W Poniedziałek Wielkanocny, gdy do południa poszłam sobie na kijki, przeżyłam coś majestatycznego. Była cudowna pogoda, ptaki pięknie śpiewały, na krzewach pojawiły się pąki, niektóre drzewa zaczęły kwitnąć i pomyślałam sobie wtedy: "Boże, stworzyłeś taki piękny świat, ale dlaczego na nim tyle bólu?" Ale za jakieś kilkaset metrów naszła mnie kolejna myśl: "Nie na darmo Wielkanoc jest na wiosnę. Wszystko budzi się do nowego życia po zastygłej zimie. Może faktycznie i jest tak samo z człowiekiem? Może wydawać się, że po śmierci nic nie ma, ale spójrzmy na przyrodę. Ktoś to w końcu to poukładał do kupy."

   To nie tak, że z tą Wielkanocą ból uciekł. On wciąż jest we mnie i wciąż czuję ogromny żal, że Krzyś musiał umrzeć. To się nigdy nie zmieni. I z pewnością jeszcze nie jeden raz łzy wyleję za moim Guciem, ale widzę różnicę. W zeszłym roku cieszyłam się, że Święta się skończyły, w tym - że jakoś przeżyłam i to z większym zaangażowaniem niż zamierzałam. Ale mam jakieś wrażenie, że w tym wszystkim pomógł mi mój Gucio. A na dodatek życzenia, które złożyłam na Facebooku, aby Zmartwychwstały Chrystus przyniósł Wiarę, Nadzieję i Miłość, te dwie pierwsze pojawiły się we mnie. Przynajmniej tak mi się wydaje.

  

  

 


























wtorek, 23 lutego 2016

Cisza - moja "przyjaciólka".

"Jest bowiem kilka odmian ciszy; najlepsza jest ta, która zapada z wyboru człowieka, a nie przeciw niemu."

                        Dorota Terakowska.

  Cisza. Niektórzy pragną jej, jak niczego innego na świecie, a do innych przykleiła się na dobre. Tak, jakby była do nich przypisana. Nieważne, że ktoś sobie tego nie życzy. Ona jest i już. 

  Od soboty mam spadek formy psychicznej. Nie ma dnia, żebym nie płakała. Widocznie zbyt wiele łez się nazbierało i teraz muszą znaleźć swoje ujście.

  Krzyś nie żyje, Jasiu - już dorosły mężczyzna, który na dobrą sprawę powinien żyć na swoim - pracuje cały dzień, żeby móc opłacić studia, a w weekendy jeździ na wykłady. 

  A ja?

  A ja, nie licząc zakupów, jestem skazana na prawie całodzienne siedzenie w domu i jedynymi głosami, które słyszę, to telewizor, radio i odgłosy zza okna. To wszystko. Gdy przychodzi weekend, te ostatnie nawet milkną. Cały tydzień chodzę od jednego pokoju do drugiego w rozpaczy, że mam dość już komputera, mam dość telewizora. Czasami nie mogę na nie patrzeć, tak mi te sprzęty obrzydły. Tak, na wiosnę, lato i wczesną jesienią mam swoje kijki. Ale to też cisza i na dodatek nie mogę za dużo chodzić.

  Dlaczego w życiu tak się układa, że pustkę, samotność i przymus obcowania samych z sobą dostają ci, którzy nie są do nich stworzeni? 

  Pamiętam, gdy przed wieloma latami, zaraz po ślubie, Krzyś wyjechał na miesiąc czasu do innego miasta, bo musiał przepracować okres wypowiedzenia. W tamtych czasach nie było telefonów komórkowych ani skype'a. Zresztą to i tak by nie zastąpiło obecności Krzysia. I ja, choć miałam pracę, którą uwielbiałam, która była moim drugim domem, czułam się w tym wynajmowanym przez nas pokoju bardzo samotna. Nawet praca nie sprawiała mi radości. Ale wtedy wiedziałam, że to potrwa tylko miesiąc, że mój Gucio wróci i będzie wszystko, jak powinno być.

  Wspólne lata przeminęły w mgnieniu oka, a ja praktycznie zostałam znowu sama. Z tą jednak różnicą, że nie mam nadziei na powrót Krzysia. Stamtąd nie ma powrotu. To był bilet w jedną stronę.
  Mogłabym przygarnąć jakiegoś kota czy psa, ale los zadbał i o to. Silna alergia. Poza tym, finansowo mnie nie stać. Ostatnio musiałam nawet przy kasie oddać płyn do kąpieli. Mogłabym iść do pracy. Ale z moimi spieprzonymi biodrami?

  Mam dość takiego życia, bo dla mnie oznacza powolną agonię. W bólu psychicznym. Muszę coś zrobić.

  Chodzi mi pewien pomysł po głowie. Myślę nad wolontariatem w Domu Pomocy Społecznej. Kilka godzin tygodniowo. Chcę "popracować" z pensjonariuszami, może będziemy w stanie sobie nawzajem pomóc. Ale to dopiero na wiosnę, gdy pogoda się ustabilizuje, będzie cieplej.

   By ta moja "przyjaciółka" choć na trochę się ode mnie odczepiła. Mam już jej dość!

  

 

sobota, 6 lutego 2016

Zrozumieć siebie, zrozumieć życie, czyli spotkania z literaturą i prezent imieninowy.

"Umysł potrzebuje książek, podobnie jak miecz potrzebuje kamienia do ostrzenia."

                  George R.R. Martin.

 Kilka dni temu, zagadnęła do mnie moja znajoma, która zapytała się, kiedy będzie kolejny post na blogu. Odpowiedziałam Jej, że za kilka dni napiszę coś na temat czytania.

  Mój Boże, kto by pomyślał, że zaprzyjaźnię się z książkami? Przecież mnie do nich nigdy nie ciągnęło. Zawsze uważałam, że czytanie jest strasznie monotonne i nudne, a jednak po nie sięgnęłam.

  A wszystko zaczęło się od kilku cytatów autora książek, które przypadły mi do serca.

  Od śmierci Krzysia minął ponad rok, a ja w środku czuję się rozdygotana, stoję pomiędzy dwoma uczuciami. Mianowicie jednocześnie boję się życia i boję się śmierci. Jak można funkcjonować w taki sposób? Gdzie szukać ratunku i pomocy? Przecież wiem, że życie i śmierć idą ze sobą w parze, ale gdy to się poczuje, tak naprawdę, to jakiś lęk człowieka ogarnia.

  A na dodatek, zauważyłam jeszcze jeden niepokojący objaw. OGROMNY stres z powodu śmierci Krzysia poczynił spustoszenie w moim umyśle. Zaczęłam mieć problemy z koncentracją i ze znalezieniem odpowiednich słów. Jakby głowę moją ktoś otworzył, wpuścił do niej wiatr, aby wywiał cały zasób słownictwa. No, może większość. 

  Ale tak to już jest. Gdy czytywałam blogi innych wdów, miały dokładnie tak samo. 

  Więc pomaszerowałam do biblioteki, aby coś wypożyczyć do czytania. Wybór padł na Olgę Tokarczuk i Wiesława Myśliwskiego.

  Z tą pierwszą męczyłam się, ale obiecałam sobie, że muszę dotrwać do końca. I nie żałuję. Bo pod koniec książki odnalazłam coś, co do mnie pasuje. Dzisiejsze moje wnętrze, przeobrażonego człowieka. I pada tam takie zapytanie: "A co na to wszystko ewidencja ludności? Czyż nie trzeba wymienić dowodu tożsamości, bo jest się zupełnie innym człowiekiem?"

  Natomiast Wiesław Myśliwski to GENIUSZ pióra. Złapałam bakcyla od pierwszej strony. Niestety, musiałam ją odłożyć na bok. Ale tylko na chwilę. Bo dostałam od Jasia w prezencie imieninowym książkę, którą bardzo chciałam przeczytać, a w bibliotece jej nie było. Też Myśliwskiego - "Traktat o łuskaniu fasoli". WSPANIAŁA powieść! Szukanie sensu ludzkiego życia. Pisze w taki sposób, że trzeba przyhamować tempo czytania, bo za szybko by się skończyło.

  Może dzięki czytaniu lekko uspokoję się wewnętrznie, choć troszeczkę. Może dzięki temu, mój strach nieco złagodnieje. Oby. Bo...

  "(...) gdy strach, a nie zegar czas odmierza, nawet chwilka może się ciągnąć w nieskończoność."

                         Wiesław Myśliwski - "Traktat o łuskaniu fasoli"

 

czwartek, 7 stycznia 2016

Ulica Remontowa, czyli choroba.

"Kiedy chorujesz, zazwyczaj zaczyna się to od małego zakażenia bakterią. Od jednego paskudnego intruza, który po chwili duplikuje się. Jeden intruz staje się dwoma. Następnie tych dwóch staje się czterema, a czterech ośmioma. I nim Twoje ciało zdąży się zorientować, całe jest zaatakowane."

                   "Grey's Anatomy - Chirurdzy"

 No to pięknie! Nowy Rok przywitał mnie choróbskiem. A wszystko zaczęło się jeszcze przed Świętami.

 Miałam sen, w którym dostałam małą kartkę, na której był widoczny napis "Ul. Remontowa". Właśnie tam miałam się zgłosić. Szczerze powiedziawszy, nie ma takiej ulicy w naszym mieście, ani w najbliższej okolicy. Zastanawiałam się wtedy, czy czasami mi zdrowie nie zaszwankuje. O tym śnie powiedziałam nawet Wojtkowi (bratu Krzysia), gdy w dniu Wigilii zadzwonił z życzeniami. No i proszę, wczoraj musiałam do siebie wzywać rodzinnego, który stwierdził zapalenie oskrzeli. Kiedy ja ostatnio chorowałam? Wieeeki temu!

  W Nowy Rok zaczęło mnie boleć prawe biodro. Myślałam może, że źle usiadłam, albo coś w nim przeskoczyło. Już nieraz tak miałam, ale zazwyczaj po kilku godzinach przechodziło. Teraz do bólu doszło całkowite usztywnienie całej nogi i lekki stan podgorączkowy. Czyżby coś się tam podłamało? A może jakiś lekki udar? Nie jestem hipochondryczką, ale w takiej sytuacji chyba każdy człowiek zaczyna od najgorszych przypuszczeń. Jednakże nie panikuję i czekam na bieg wydarzeń, zwłaszcza, że tabletki przeciwbólowe przynosiły ulgę i mogłam wychodzić z domu. 

  Taki stan rzeczy trwał 3 dni, po czym wszystkie objawy ustąpiły. Pomyślałam sobie: "Jak dobrze". Nie na długo.

  Po 2 dniach okazało się, że musiałam przywitać się z gorączką, okropnym bólem gardła, kaszlem, chrypką tak dużą, iż musiałam mówić szeptem oraz bólem i charczeniem w klatce piersiowej. W nocy tak mną trzęsło, że czułam każdą kostkę w swoim organizmie. Więc, żeby się kolejnej nocy nie męczyć, wezwałam lekarza.

  Okazało się, że najpierw dopadła mnie grypa, która zaatakowała najsłabsze ogniwo, czyli biodra, a potem przeszła właśnie w zapalenie oskrzeli. Dlatego tak fatalnie się czułam.

  Dostałam antybiotyk, po którym poczułam się znacznie lepiej. Spokojnie przespałam całą nockę.

 Rzadko dopadają mnie choroby przeziębieniowe. Przynajmniej tak było do tej pory. Kiedyś chorowałam tylko wtedy, gdy ktoś mnie zaraził. Gdy straszliwie przemarzałam, nic mi nie było. A teraz? Podczas przeżywania żałoby organizm ludzki ma bardzo osłabioną odporność. Może dojść nawet do zapalenia płuc, z którym niestety można przegrać.

  Niezbyt dobrze zaczął się dla mnie ten Nowy Rok. Mam tylko nadzieję, że to był jednorazowy "wybryk" i nic więcej złego się w nim nie wydarzy.

  Nie może! 

    


























 

piątek, 1 stycznia 2016

Żyjąc wspomnieniami, czyli "pożegnanie" 2015 r.

"W jakiś sposób wspomnienia radosne bardziej bolą niż wspomnienia smutne, bo dotkliwiej zdajemy sobie sprawę, że należą do przeszłości bezpowrotnie."

                    Lois Duncan.

  O północy strzelały gdzieś korki od szampana, za oknami różni ludzie odpalali fajerwerki. To znak, że świat wkroczył w Nowy Rok 2016. Że coś starego zostawili za sobą, a witają nowe - nowe plany, nadzieje na lepsze życie. A ja? A ja mentalnie wciąż tkwię w 2014 r i we wcześniejszych latach. 

  Jaki był dla mnie rok 2015?

  Bardzo ciężki. To była ciągła walka - co lepsze, siedzieć w fotelu i nic nie robić czy mimo wszystko, pozwolić czasowi, aby płynął szybciej? To był czas wspomnień wymieszany z OGROMNYM cierpieniem, przytępieniem, bólem - do szpiku kości. 

  Wspomnienia pojawiały się w różnych momentach. O moim oczekiwaniu na zjazd Krzysia do domu, o naszych wspólnych porannych kawach przy kuchennym stole, o naszym rejsem Odrą, a nawet o mojej operacji, gdy Krzyś się mną tak troskliwie opiekował.  Najczęściej było to podczas mojego chodzenia na kijki, ale też i w domu, gdy byłam sama, albo i w innych sytuacjach. Naprawdę, pojawiały się ni stąd ni zowąd, żeby dołożyć ostrzy noża prosto w serce. I wciąż ta TĘSKNOTA za utraconym dawnym życiem.

   Jeśli mowa już o wspomnieniach, to nie sposób pominąć moich snów. Zanim Krzyś dostał wylewu. Miałam kilka razy wciąż ten sam sen. O tym, że idę wzdłuż rzeki i nie mogę przedostać się na drugi brzeg. Nie wiedziałam, co mogło to oznaczać. Teraz już wiem. Tak samo wiem, że jedna z piosenek, która tkwiła mi w głowie w 2014r, a opowiadała o człowieku, który był bardzo zmęczony życiem, okazała się prorocza.

  Sylwester spędziłam w domu razem z Jasiem. Kupiliśmy sobie winko, trochę łakoci i oglądaliśmy telewizor.

   Cóż mogę napisać o 2016 r? 

  Nie poczyniłam żadnych planów. Moje życie ogranicza się jedynie do porannego wstawania, zrobienia zakupów, ugotowania obiadu i to wszystko. Strasznie to monotonne. Ale widocznie tak ma być. Może jeszcze nie odnalazłam swojej nowej drogi? Jakież to okrutne! Druga połowa umiera w mgnieniu oka, ale trzeba dużo czasu, aby ponownie nauczyć się chodzić. Kolejny rok braku oczekiwania na mojego Gucia. JUŻ NIGDY!

  Oby się tylko na gorsze nie zmieniło!