czwartek, 30 kwietnia 2015

Powrót do parku.

  Postanowiłam wczoraj pójść na kijki inną trasą. Wybrałam park. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie będzie to proste. Mój ostatni wspólny spacer z Krzysiem był właśnie do parku. Tyle, że było to na jesieni. Tuż po mojej operacji.

  Dokładnie pamiętam tamten spacer. Praktycznie liście już wtedy opadły z drzew, ale były jeszcze na trawie, starannie pograbione. Chciałam zrobić zdjęcie, znalazłam 3 najpiękniejsze liście i ułożyłam je na krzaku. Po jakimś czasie, na zrobionej fotografii, zauważyłam, że jeden z nich samoistnie opadł na dół. Nie wiedziałam, nie przypuszczałam, że to może mieć jakieś znaczenie. Teraz widzę, że coś musiało w tym być.

  Idąc wczorajszego dnia do parku czułam jak mi bardzo mocno serce bije. I to wcale nie było związane z wysiłkiem. Pomimo, iż coś we mnie mówiło, "nie idź, bo będziesz cierpiała", nie posłuchałam i brnęłam dalej. Gdy przekroczyłam jego próg, nogi zrobiły mi się jak z waty, w gardle poczułam ucisk, ale dałam radę. Musiałam przysiąść na ławeczce, nie zawróciłam się z powrotem do domu. Siedziałam tak na niej przez chwilę i z tęsknotą wypatrywałam tej ostatniej naszej wspólnej chwili. Wypatrzyłam, ale w swojej wyobraźni. Gdybym tylko mogła cofnąć czas...

  Wtedy była jesień, teraz roślinność budzi się do nowego życia. Inny klimat, inne widoki. Pospacerowałam trochę po parku, nawet zrobiłam kilka fotek. Emocje były we mnie tak duże i z tak wielkim przejęciem wracałam do domu, że postanowiłam się wybrać dzisiaj do Zamku na wernisaż naszej lokalnej malarki. Ale wczorajsze emocje opadły, a dziś zagościł kryzys i nie poszłam.

   Tak to teraz wygląda moje życie. Podejmuję wyzwanie, myślę, że jest w porządku, a potem okazuje się niewypałem. Przynajmniej na razie.

   Nie wiem, czy podejmę kolejną próbę pójścia do parku. Może za jakiś czas, a może nie. 

   Kiedyś była taka piosenka "Szanujmy wspomnienia". Piękne słowa, tylko, że jak na razie, to one bolą i wywołują łzy.

   

 

wtorek, 28 kwietnia 2015

Powrót traumatycznego listopada.

   Wczoraj wieczorem dostałam SMS-a od Jasia, że nasza "kolasa" (czyt. nasze autko) znowu nawaliła. I to w poniedziałek! Jestem trochę przesądna i martwię się, żeby ten poniedziałkowy pech nie ciągnął się przez cały tydzień. Ale jestem dobrej myśli, że to taki jednorazowy wybryk. Miała prawo zastrajkować, bo ma już swoje lata.

   Z tej okazji kupiliśmy sobie dobre czerwone winko, a wiadomo, że przy alkoholu człowiek staje się bardziej wylewny i chętny do zwierzeń.

    Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy istnieje coś takiego, że życie zatoczyło koło? Wiele na to wskazuje, że tak. Podzieliłam się z Jasiem swoimi spostrzeżeniami. 

    Był listopad 1990r. Rok po naszym ślubie. Byliśmy z Krzysiem na weselu u Jego siostry. Raczej było to przyjęcie, bo odbywało się ponad miesiąc od śmierci mojej teściowej. Krzyś bardzo kochał swoją mamę, był z Nią emocjonalnie związany. Chyba aż za bardzo. Nie, nie był maminsynkiem i nie był Jej oczkiem w głowie. Nie potrafię tego wyjaśnić. Ale na tym przyjęciu weselnym stało puste krzesło, które było przeznaczone właśnie dla teściowej. Znajdowało się po przeciwległej stronie stołu i Krzyś w pewnym momencie poszedł tam usiąść. Że niby pogadać ze swoim bratem.

   Zapytałam się wczoraj Jasia, co On o tym myśli? Wziął część papierów, które na początku dostaliśmy z kliniki, spojrzał na nie i z przejęciem powiedział "To niesamowite. Aż nie chce się wierzyć". Chodziło Mu raczej, że trudno jest w to uwierzyć, że Krzysia nie ma już z nami. Zobaczyłam na Jego twarzy takie "przybicie". Opowiedział mi, że pamięta jak dostał ode mnie SMS-a i czuł, że najpierw musi skończyć rozmowę z klientem przez telefon. Gdy go odczytał, to miał mroczki przed oczami. Ja Mu opowiadałam moją rozmowę z Panią doktor, która poinformowała, co tak dokładnie się stało. Ustaliliśmy, że jak zbierzemy pieniążki na nowy używany samochód, to pojedziemy do Gery. Posiedzimy na ławeczce, odwiedzimy Panią Cornelię i ks. Darka. 

   Życie pisze dziwne scenariusze. Jasiu w zeszłym roku rozstał się ze swoją dziewczyną i wrócił do domu. Wczoraj Mu powiedziałam, że gdyby dalej mieszkał we Wrocławiu, to nie wiem, jakbym sobie dała rady? Czy tak to się potoczyło, abym sama w domu nie została? W Wigilię 2013r., gdy Krzyś miał mi składać życzenia na przyszły 2014r., stanął przede mną i nie wiedział, co ma powiedzieć. Jakby był niemową. Jest jeszcze więcej tych spostrzeżeń. Na kilka dni przed wylewem Krzysia, gdy na Twitterze rozmawiałam z taką Ewą, napisałam Jej pewne zdanie. "Wcześniej czy później życie zatacza koło". To było w takiej żartobliwej rozmowie, ale być może moje słowa były prorocze. 

   Myślę, że zbieżność dat śmierci Krzysia i ślubu Jego siostry nie jest przypadkowa. Umarł dokładnie na to samo i w tym samym wieku, co Jego mama.

   Cieszę się, że wczoraj zaczęłam ten temat rozmowy. Pomimo, że to był powrót traumatycznego listopada, to warto było. Prowadzona w smutnym tonie i z widoczną tęsknotą za Krzysiem, nie wywołała u nas gwałtownego płaczu, ale pozwoliła powrócić na spokojnie do tych strasznych dni. 

   Chyba po raz pierwszy od 5 miesięcy.

  

 

niedziela, 26 kwietnia 2015

5 miesiąc.

     "Nie musimy nic robić, żeby umrzeć. Możemy przez całe życie ukrywać się w komórce pod schodami, a śmierć i tak nas znajdzie. Zjawi się ubrana w pelerynę niewidkę, machnie czarodziejską różdżką i strzepnie nas z tego świata, kiedy będziemy się tego najmniej spodziewali."
                                                   - Tahereh Mafi "Sekret Julii".

        
    Dzisiaj mija 5 miesiąc od śmierci Krzysia. Dokładnie pamiętam, że była to środa w słoneczny listopadowy dzień, gdy z Jasiem jechaliśmy do Gery. Mieliśmy jechać dopiero w czwartek, ale pani doktor zadzwoniła i powiedziała, że wtedy może być za późno. Nie, nie chciałam w to wierzyć. To nie możliwe, że to już! Że tak szybko. Za wcześnie! Musi być jeszcze jakaś nadzieja!

   Pojechałam do pobliskiego szpitala, do neurochirurga. Po pomoc. Pan doktor nie dawał żadnych szans. W drodze powrotnej do domu wstąpiłam do kościoła Kapucynów. Pomodliłam się, wzięłam obrazek Ojca Pio. Chciałam go położyć na sercu Krzysia, bo to był Jego ulubiony Święty. W zakrystii przy kościelnym rozpłakałam się jak małe dziecko. Zostałam na Mszy św., która była poświęcona pewnemu małżeństwu, które żyło wiele lat temu i nawet śmierć małżonka nie pozbawiła wiary w Boga u owdowiałej kobiety. Co za zbieg okoliczności! Czy ta Msza miała mnie przygotować na to najgorsze?

   Następnego dnia wyruszyliśmy do Gery. W lewej kieszeni płaszcza miałam obrazek Ojca Pio, a w drugiej kieszeni przez całą drogę ściskałam różaniec, mając wciąż nadzieję na cud. Kiedy tak jechaliśmy, a było to już na terenie Niemiec, zobaczyliśmy przy takim "moście", siedział samotnie ptak z rodziny krukowatych. Tak, jakby czekał na nas. Przez chwilę pomyślałam, że to może być zły znak, ale szybko wygoniłam te przeklęte myśli z mojej głowy. Gdy go minęliśmy, on również poleciał.  

   Kiedy ogłoszono śmierć Krzysia i gdy pozwolono posiedzieć nam przy Jego łóżku do drugiej w nocy, bo o tej porze były pobierane organy od Niego, to i tak w sercu była taka nadzieja, że być może jeszcze nic straconego. Nawet Jasiu mi się przyznał, że gdy wyszłam na papierosa, to kilkakrotnie sprawdzał, czy Krzyś nie ma żadnych odruchów. A ja? Będąc na drugi dzień w klinice zapytałam się lekarza, czy operacja pobrania narządów przebiegła pomyślnie? Miałam nadzieję, że usłyszę, iż Krzyś ich wykiwał, bo stał się cud. Ale usłyszałam, że wszystko przebiegło pomyślnie. Wtedy dopiero śmierć Krzysia naprawdę stała się faktem.

    Czy coś się zmieniło w mojej duszy od śmierci Krzysia? Absolutnie nic. Tęsknota za Nim i pustka z każdym dniem jest coraz większa. Osamotnienie również. Płacz może nie jest tak intensywny jak na początku, ale ból wciąż jest ten sam. I wiem, że nigdy nie zniknie. Funkcjonuję, a nie żyję. Nie dla siebie. Dla Jasia. Żeby miał kto na Niego czekać, gdy wróci do domu. Nikt przecież nie chciałby zostać sam jak palec na tym okrutnym świecie, pozostawiony sam sobie. 

    Tyle mogę!




 
     



piątek, 24 kwietnia 2015

Baśnie, bajki, bajeczki

  Dawno, dawno temu... Za górami, za lasami, za siedmioma rzekami... 


 Bajki czytane dzieciom przez rodziców są nasycone optymizmem. Zło przegrywa, a dobro wygrywa. Pojawiają się dobre czarodziejki, które jednym czarodziejskim ruchem, przemieniają nieszczęście w coś wspaniałego. A gry komputerowe? Tam każda pozytywna postać ma kilka żyć. Niestety, bajki nie są odzwierciedleniem tego, co przeżywamy w realnym życiu, a dobry Człowiek nie ma kilka żyć. I dopiero się o tym przekonujemy, gdy dopada nas tragedia i nic nie możemy na to zaradzić.

   Pokonując swoją trasę na kijkach, przechodzę obok placu zabaw. Dzieciaki takie rozradowane i beztroskie. W sumie, też kiedyś taka byłam. Zastanawiam się, czy one wiedzą o tym, że każda chwila przybliża je do śmierci? Czy w ogóle wiedzą, że istnieje coś takiego jak śmierć? Być może, te moje myśli są nie na miejscu, a być może to normalne przy tych przeżyciach.

   Ze śmiercią po raz pierwszy, tak naprawdę, to zetknęłam się pracując w szpitalu.  I pomimo, iż wiedziałam o jej istnieniu, to o niej nie myślałam. Zazdrościłam i wciąż zazdroszczę parom, które przeżyły ze sobą aż do sędziwego wieku. Też tak chciałam. Zestarzeć się razem z Krzysiem, doczekać się wspólnie zakończenia studiów Jasia, a potem wnuków. 

   "Żyli długo i szczęśliwie" - to nie jest moja bajka. 25 lat wspólnego życia, które przeżyłam z Krzysiem, to stanowczo za krótko. Nie odwiedziła mnie dobra wróżka z czarodziejską różdżką, nikt nie pokazał, gdzie mogę ją znaleźć. Miejsce, gdzie mogłabym dostać pomoc, też mnie zawiodło.

   Tak, marzę o czarodziejskiej różdżce. Wykorzystałabym ją w dobrym celu. Tylko, gdzie ją znaleźć? W baśniach, bajkach, bajeczkach. W idealnym świecie, który nie istnieje.

   
  

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Poskromiony bunt.

   Stare porzekadło mówi, jeśli nie możesz pokonać wroga, to się do niego przyłącz. Nie jestem zwolenniczką takich rozwiązań. Musiałaby być to jakaś wzniosła i pozytywna idea, abym dała się namówić. Jednakże nie obracam się w świecie agentów, mój kraj nie toczy wojny... Chodzi tu o zwykłe codzienne życie i zmaganie się z każdym dniem i każdym czynnikiem, który może wywołać płacz. Bo jakby nie patrzeć, to każda najmniejsza rzecz może go spowodować po bolesnej stracie Krzysia.

  Taką rzeczą są kijki do Nordic Walking. Pamiętam dokładnie dzień, w którym je kupiliśmy. To była czerwcowa sobota. Dzień, w którym na siłę zaciągnęłam Krzysia na pogotowie, bo miał duszności w klatce. Spędziliśmy tam kilka godzin po południu. Okazało się, że miał stan przedzawałowy. Człowiek nie pił, nie palił, uprawiał sport, dobrze się odżywiał, a jednak. Zrobiono koronarografię i wydawało się, że będzie wszystko w porządku. Ale o tym kiedy indziej.

   Po szpitalu Krzysiu miał dwa miesiące wolnego. Woził mnie na stadion, abym mogła sobie chodzić trochę na tych kijkach. Niezbyt dużo. Żeby bioder za bardzo nie obciążać. Kupiłam je sobie po to, aby zrzucić parę kilogramów. W 2011 r schudłam 30 kg, a potem dopadł mnie efekt jo-jo. Nie tak tragiczny, ale dość duży, abym źle się z tym czuła. Po wolnym Krzyś pojechał w trasę, a ja chodziłam na kijki sama. Znalazłam sobie trasę, którą chodziłam. Codziennie zdawałam relację Krzysiowi, czy było "kijaszkowanie", czy też nie.

   Na wiosnę Krzyś miał mi kupić buty, takie specjalne na kijki. Abym nie musiała w trampkach się męczyć. Zresztą, po mojej operacji nie mogłam forsować się przez pół roku. Tak więc stały sobie  te kijki za drzwiami, w rogu pokoju i czekały na wiosnę. Niestety, okrutna śmierć była szybsza.

   Oznajmiłam Jasiowi, że skoro Krzyś nie kupił mi butów, to nie będzie kijków. Nie będę chciała na nie chodzić. Nie ma mowy! Ale, gdy zrobiło się naprawdę ciepło, zauważyłam, że tych kilogramów jest więcej niż po efekcie jo-jo. Raz, że brak ruchu po operacji, a dwa to ogromny stres po śmierci Krzysia. Ludzie różnie reagują na stres. Jedni chudną, a inni tyją. Musiałam podjąć męską decyzję.

   Przeprosiłam się dzisiaj z kijkami. Położyłam na szali swoją wagę i bunt. Zwyciężył rozum. Stwierdziłam, że buntem nic nie zdziałam. Nie poprawi mi się od tego kondycja. Ani psychiczna, ani fizyczna. Nie stać mnie na kupowanie nowych ciuchów i, że wolę bardziej zainwestować w swoje zdrowie. Tak by Krzyś mi doradził. Dbał o moje biodra i zawsze się o nie martwił. 

   Nie było mi łatwo wyjść na te kijki. Wszędzie zielono, wszystko kwitnie, a UKOCHANEJ osoby brak. To boli. Jednak dałam radę i przed zaśnięciem opowiem o tym Krzysiowi. Może mi się przyśni i powie: "Bardzo dobrze zrobiłaś. Tylko chodź ostrożnie, żeby się nie przewrócić"

   Jak się teraz czuję? Jestem dumna, bo udało mi się poskromić bunt. Za tą dumą maszeruje również smutek, bo te kijki są wyłącznie koniecznością. I nie sprawiają mi radości co dawniej.

sobota, 18 kwietnia 2015

Gdy los podkłada nogę.

  Powiadają, że życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiadomo, na co się trafi. No właśnie! A ja mam takie wrażenie, że wciąż trafiam na te niewłaściwe. 

   Ostatnio analizowałam swoje przypadki, gdzie los, czy ktoś inny, kto rządzi tym światem, dawał mi nadzieję na coś pięknego, dobrego, nawet nie materialnego, a potem w sposób brutalny mi to odbierał. Jakby chciał powiedzieć, nie dla psa kiełbasa. Doszło nawet do tego, że zaczęłam myśleć, że być może ktoś mnie przeklął. Tylko pytanie: kto i dlaczego? A być może odpowiadam za grzechy swoich przodków? Niektórym wydać się może to śmieszne. Ale już tak mam. Oto niektóre z nich.

   1. Miałam super pracę, w której czułam się jak rybka w wodzie. Pracowałam w szpitalu jako technik EKG. Miałam świetny kontakt z pacjentami i personelem. Szpital był moim drugim domem (pomyśleć, że chciałam być germanistką!). Ale nie, po 3 latach pracy, okazało się, że mi biodra wysiadły, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem, bo na nie nigdy się nie skarżyłam. Popracowałam jeszcze dwa lata i musiałam zrezygnować. Ciąża dość je nadwyrężyła. Musiałam przystosować się do nowej roli, jaką była "kura domowa". Nie narzekałam, bo lubiłam się zajmować domem. Ale za pracą tęsknię do dzisiejszego dnia.

   2. Dowiedziałam się, że na te biodra mogę być operowana. Pomyślałam, super! Po dwóch latach mogę wrócić do pracy. Niestety, "ktoś" miał inne plany, bo w międzyczasie, pojawiła się u mnie alergia kontaktowa i istnieje możliwość, że endoprotezy się nie przyjmą. Dwa razy byłam przyjmowana do kliniki w związku z operacją na biodra. I dwa razy mnie odsyłano z kwitkiem. Pierwszy z powodu zmian alergicznych, a drugim razem miałam tak niską hemoglobinę, że mogłabym nawet umrzeć. Tego było już za wiele.

   3. Postanowiłam walczyć z alergią. Zapisałam się do specjalisty i zaczęłam odczulanie. No i? W efekcie wylądowałam na dwa tygodnie na chirurgii z napuchniętą ręką. Po tym odczulaniu. Bo zakażono mnie gronkowcem. Groziła mi amputacja ręki. Gdybym zgłosiła się do lekarza o jeden później... Na całe szczęście był Krzyś, który pod kołdrą z latarką sprawdzał, czy nie puchnie mocniej. Jego upór i determinacja spowodowały, że dzisiaj mam obie ręce. A one mi są potrzebne, bo mam kulę.

   4. Do niedawna miałam przykrą przypadłość, którą ma każda kobieta. U mnie był miesiąc w miesiąc krwotok. Zdiagnozowano mięśniaki i musiałam się poddać histerektomii (wycięcie macicy). Cieszyłam się, bo to oznaczało, że będę mogła z Krzysiem spędzać więcej czasu. Że, gdy zjedzie z trasy na weekend, będziemy mogli gdzieś razem pojechać. Że nie będę musiała się więcej przejmować. Ale im bliżej było operacji, tym bardziej się bałam. Wahałam się. Bo co, jeśli chcąc sobie poprawić swoją sytuację, a biorąc pod uwagę poprzednie przypadki, będzie ze mną gorzej? Nawet mówiłam o tym Krzysiowi. Powiedział, że wystarczy, jak Mu powiem, to On przyjedzie z ciuchami i zabierze mnie do domu. Zdecydowałam, że jednak poddam się operacji, bo dotychczasowa sytuacja przytłaczała mnie zdrowotnie.

   Teraz zamiast cieszyć się wiosną muszę zmagać się z cholernie trudnym okresem w moim życiu. Najtrudniejszym. Zastanawiam się, czy jeśli bym się nie poddała tej operacji, to Krzysiu by żył? Zmarł miesiąc po niej. Jasiu mi mówi, żebym przestała gadać głupoty, że to nie ma znaczenia. Ale tak naprawdę nie może tego wiedzieć. No bo, skąd? 

   Nie wiem, jakimi prawami rządzi się życie. Czy przy narodzinach otrzymujemy łatkę pechowca czy szczęśliwca? Kto lub co odpowiada za to? Czuję się jak worek treningowy, na którym można sobie poćwiczyć i wypróbować siłę uderzania.

   W Piśmie św. jest jedno zdanie, które chyba mnie dotyczy. "Kto ma mało, będzie mu zabrane. Kto ma dużo, będzie mu dodane." W moim życiu mieliśmy z Krzysiem naprawdę mało czasu, aby spędzać go ze sobą. Praca, jaką wykonywał ostatnimi latami uniemożliwiała nam to. Gdy była szansa, aby to zmienić, zabrano w sposób brutalny, a dołożyło o wiele więcej samotności, której i tak było dużo.

   Życie jest naprawdę nie fair!

  

środa, 15 kwietnia 2015

Utracona pasja, niespełniony plan.

  15 kwietnia 2015 roku. To miał być piękny i radosny dzień. Pełen pozytywnych wrażeń i emocji. Dzisiaj miałam obudzić się, a praktycznie mieliśmy obudzić się we trójkę, w hotelowym pokoju w Warszawie. Planowaliśmy wyjazd do stolicy, aby wziąć udział w fantastycznym wydarzeniu. Wrestlerzy i divy z WWE w tym okresie odbywają tour po Europie. Dzisiejszego dnia są w Warszawie. 

  Już raz byliśmy na takiej gali. 3 lata temu, w Gdańsku. Jakaż to była frajda i przeżycie zobaczyć na żywo swoich ulubionych zawodników w ringu. Ileż było emocji, dopingowania, skandowania. 10 tys. ludzi w różnym wieku. Od małych dzieciaków aż do dojrzałych ludzi. Część przychodziła z transparentami, w koszulkach swoich ulubieńców. Gdybym miała porównać tę imprezę do innych imprez, porównałabym do meczu siatkówki w Polsce. Prawdziwy rodzinny piknik. Tego po prostu nie da się opisać słowami. To trzeba przeżyć osobiście. Niestety, to już przeszłość. Wspaniała przeszłość, która już nigdy nie powtórzy się w moim życiu, a na samo wspomnienie pojawiają się łzy w moich oczach.

  Wrestlingiem zainteresowałam się praktycznie przez przypadek. To było lato 2011 roku. Którejś niedzieli, gdy robiłam sobie popołudniową kawę, a Krzyś przeskakiwał programy w TV, na chwilę zatrzymał się na pewnym kanale sportowym. Usłyszałam fajną dyskusję i poszłam zobaczyć, co to takiego? Spodobało mi się, Krzysiowi również. W międzyczasie były jakieś walki, do których były włączone również efekty akrobatyczne.

  Nie mogłam doczekać się kolejnego odcinka. Wrestling tak zawładnął moim sercem, że postanowiłam, iż będę go śledziła na bieżąco. W TV był z 4 tygodniowym opóźnieniem. Więc co tydzień zarywałam noce, a niekiedy 2 noce pod rząd i oglądałam na żywo przekaz przez internet, jednocześnie zdając relację na Twitterze. Nawet, dzień przed wylewem Krzysia wykupiłam sobie telewizję WWE Network, aby mieć dobrą jakość oglądania.

   I przyszedł moment, gdy ta moja pasja legła w gruzach. Wystarczyła jedna chwila, aby to, co kochałam robić, nagle przestało się dla mnie liczyć. Jakby ktoś wziął gumkę i jednym szybkim ruchem to wszystko wymazał. Bez porozumienia ze mną. 

   Nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę do tej mojej pasji. Jasiu uważa, że tak. Tylko, że musi upłynąć jakiś czas. Twierdzi, że jeszcze kiedyś pojadę na taką imprezkę dla fanów WWE. Że oboje pojedziemy. I może znowu będzie to Gdańsk? "W takim hołdzie dla Taty." No nie wiem...

 

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Ciut świeżości pośród szarości.

   Weekend. Trochę inny od 5 miesięcy.

   W piątek zapowiedzieli ładną pogodę. A ja spojrzałam na okna w mieszkaniu i stwierdziłam, że czas najwyższy je umyć. Jasiu miał weekend wolny, więc bardzo mi pomógł. Nie myliśmy ich od... To było jeszcze przed śmiercią Krzysia. Czy w ciągu tych kilku miesięcy miało to dla mnie jakieś znaczenie, że okna są brudne? Nie. Ale, gdy słońce zaczęło mocniej przygrzewać, dopiero zauważyłam, ile kurzu na nich. O firankach i zasłonach już nie mówiąc. Hm, zastanawiam się, czy gdybym nie była alergiczką, to czy fakt brudnych okien przeszkadzałby mi? Chyba dzięki temu, wpuściliśmy trochę światła do mieszkania.

   Pamiętam sprzeczki z Krzysiem, gdy zarządzałam mycie okien. Zawsze powtarzał, że "przecież jeszcze przez nie widać". Potem w trakcie mycia, przyznawał mi rację. W końcu. po którymś razie mówiłam do Niego, "nie kłóć się ze mną, bo i tak w końcu te okna się umyje, a niepotrzebnie straci się energię na coś innego". Więc potem, gdy rzucałam hasło "Okna", mówił, "No, jak trzeba, to trzeba". Mężczyźni mają jakąś awersję do tej czynności. Wolą odkurzyć całe mieszkanie, niż umyć okna.

     Kilka dni przed weekendem, zaczęło mi chodzić po głowie, aby obejrzeć sobie w TV galę PPV WWE Wrestlemania XXXI. To najważniejsze i największe wydarzenie dla fanów wrestlingu. Można ją przyrównać do wisienki na torcie. Prawdziwy rarytas. Są inne gale, ale ta jest najważniejsza. To na nią fani czekają z utęsknieniem cały rok. Ja też tak miałam. Aż do śmierci Krzysia.

   Dziwnie się czułam ją oglądając. Miałam wrażenie, jakbym znalazła się w jakimś nieznanym świecie. Na początku łzy mi się zakręciły w oczach, bo Krzyś nie może tego oglądać. Nie wiedziałam, o co im tam w walkach chodzi. Było to dla mnie kompletnie obojętne, kto wygra, a kto przegra. Dopiero po kilku walkach, zdobyłam się na odrobinę emocji. Jednakże nie bardzo mnie interesuje, jak potoczą się dalsze losy zawodników. 

   Wrestlingu nie oglądałam od 5 miesięcy. Nie tęskniłam za nim i nie interesowało mnie to. Nie wiem, dlaczego go włączyłam. Po to, żeby mieć dzisiaj kaca moralnego? Że ja oglądałam, a Krzyś nie, bo nie żyje? Że pozwoliłam sobie na odrobinę rozrywki sportowej w tych szarych dniach? A może to Krzyś mi podszepnął tę ideę? Czy mam tak sobie tłumaczyć, aby poczuć się lepiej? Nie wiem. Tak naprawdę, nikt tego nie wie. Wiem tylko, że to był pierwszy "taki" weekend od śmierci Krzysia.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Wielkanoc 2015.

  "Święta, święta i po świętach" - tak mawiają. To była pierwsza Wielkanoc bez Krzysia, a ja mogę odetchnąć z ulgą, że już te Święta się skończyły. To były trudne dni, a ja nie czułam tej radości, co w poprzednich latach. Bo jak można cieszyć się ze Zmartwychwstania Pańskiego, gdy nie ma blisko Ukochanej Osoby, a przez co moja wiara legła w gruzach?

  W Wielką Sobotę zrobiłam sałatkę jarzynową, odkurzyłam mieszkanie tak, żeby za brudno nie było. Z koszyczkiem do święcenia ani ja nie poszłam, ani Jasiu. Zawsze chodził Krzysiu. Więc jedliśmy jak ludzie niewierzący. Nawet nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie będę się zmuszała do czegoś, do czego straciłam ochotę i przekonanie.

   W południe miałam dwa telefony z życzeniami. Najpierw zadzwonił Wojtek, brat Krzysia. Czułam, jak bardzo Mu ciężko było składać nam życzenia. W takich chwilach, gdy rodzina powinna być razem, a brakuje najważniejszej osoby, to cóż można powiedzieć? Zresztą ja też mam z tym problem. Gdy zmarł ktoś z sąsiadów, ciężko było dobrać odpowiednie słowa. Przy okazji dostaliśmy z Jasiem zaproszenie do Wojtka i Magdy, Jego żony, na przyszły weekend do Poznania. Z chęcią bym pojechała. Ale nie jestem jeszcze gotowa na wizyty. Zawsze wszędzie razem z Krzysiem jeździliśmy. Oni, na całe szczęście doskonale to rozumieją. Wspaniali ludzie.

   Nieco później zadzwonił Wujek Roman. To osoba ze strony Krzysia. Nawet na oczy tego krewnego nie widziałam. Mieszka niedaleko Kielc. Dowiedział się o śmierci Krzysia i postanowił zadzwonić. Powiedział, że w tym wypadku, to dobrze, że tak się stało. Bo mieć w domu sparaliżowaną osobę, to udręka dla niej samej i dla mnie. Zacytuję "Niech Bozia da Krzysiowi Niebo, a Tobie Dorotko, odpoczynek". Nie wiem, co mam na ten temat myśleć. Może jestem egoistką, może tak bardzo pragnę obecności Krzysia, że opieka nad Nim nie przeszkadzałaby mi? A czy w ogóle musiał dostać tego udaru krwotocznego i to w wieku 50 lat?

    W Niedzielę Wielkanocną po 6 rano obudziła mnie orkiestra, która grała na procesji rezurekcyjnej. Jak ja kiedyś z wielkim przejęciem czekałam na tę Mszę! Wręcz nie mogłam się jej doczekać! A, gdy organy kościelne zaczęły grać Tedeum, a wypełniony Kościół zaczął śpiewać, po plecach przechodziły dreszcze, w oczach pojawiały się łzy. Zawsze z Krzysiem chodziliśmy na Rezurekcję. Praktycznie, to ja Go wyciągałam na początku, ale potem chodził chętnie. Pamiętam, że w zeszłym roku, gdy spotkał nas Tato mojej koleżanki, powiedział "Lubię na Was patrzeć. Tak ładnie razem wyglądacie". Bo my idąc, wciąż trzymaliśmy się za ręce. Nawet po 25 latach małżeństwa. Niestety, to zostanie tylko miłym wspomnieniem, które będzie powodowało łzy w moich oczach.

   Po obiedzie pojechaliśmy z Jasiem odwiedzić moich rodziców. Zauważyłam, że coraz trudniej jest mi rozmawiać z moim Ojcem. Twierdzi, że On zajmując się Mamą chorą na Alzheimera ma gorzej ode mnie. Przecież nawet nie wie, co czuję w środku. Nie próbuję Go przekonywać, bo w takich sprawach licytacja nie ma sensu. Niedawno Mu wyznałam, że czasami Mu zazdroszczę. Że ma czas wypełniony po brzegi. Że też, gdyby Krzysiu z tego wyszedł, to bym się Nim opiekowała. Nie czuło by się tej paskudnej pustki. Jeden Człowiek "odszedł", a czuć tak, jakby cały świat przestał istnieć. 

   Nie mogło również zabraknąć wizyty na cmentarzu. Byliśmy w niedzielę i w poniedziałek. 

  Paskudna ta Wielkanoc. Taka martwa. Niezgodna z założeniem, jaka powinna być. Widziałam po Jasiu, że też Mu ciężko było, choć nie dawał tego po sobie poznać. Ja także starałam się robić dobrą minę do złej gry. I jedyna rzecz, która mnie choć na trochę rozweseliła, to komedia polska "Kochaj albo rzuć".

  Widzę, że za oknami świat powoli rozkręca się po świątecznym okresie. Tylko ja wciąż w tym samym martwym punkcie.

   

piątek, 3 kwietnia 2015

Moja wiara.

       Wielki Piątek. Dzień, w którym obchodzimy pamiątkę ukrzyżowania Chrystusa. Swój krzyż dźwigam już bardzo długo. Nie mam na myśli swoją chorobę, bo do tej już przywykłam. Ból fizyczny jest pestką w porównaniu do straty Krzysia. Jednakże nie wiem, dokąd ta moja droga krzyżowa mnie zaprowadzi.

         Zaczęłam ostatnio czytać książkę. Niewiele czytuję, ale ją zachwalali w internecie. że pomogła  wielu ludziom, którzy przeszli żałobę. Nie skończyłam czytać, bo zauważyłam, że zaczyna mnie ściągać na dół. Jednakże kilka przemyśleń autora jest mi bardzo bliskich, głównie w odniesieniu do Boga.

         "Ale zwróć się do Boga w rozpaczliwej potrzebie, kiedy wszelka inna pomoc zawodzi - z czym się spotykasz? Z drzwiami zatrzaśniętymi przed nosem, zaryglowanymi od wewnątrz. (...) Możesz śmiało odejść. Bo im dłużej będziesz czekał, tym cisza będzie się stawała coraz głębsza. (...) Dlaczego On jest z nami w chwilach szczęścia, a nie przychodzi z pomocą w nieszczęściu?" 

       "Prędzej czy później muszę postawić sobie to pytanie. Jaki mamy powód poza własnym pragnieniem, by wierzyć, że Bóg jest - według naszych kryteriów - dobry? Czyż cała prima facie oczywistość nie sugeruje czegoś wręcz odwrotnego? Co możemy jej przeciwstawić?"

       Często się zastanawiam, dlaczego dobrym lub wierzącym ludziom Bóg podkłada nogę? Dlaczego spotykają ich dramaty i tragedie? Po to, aby sprawdzić ich wiarę? Przecież ponoć jest Wszechwiedzący i Wszechmogący. A jeśli tak, to doskonale wiedział, że upadnę w tej wierze. Zapewne nie ja pierwsza i nie ostatnia. Bo czyż mogę zwrócić się do Niego z prośbą, aby mi pomógł w tym trudnym czasie? Przecież już raz się odwrócił do mnie plecami. W momencie, kiedy potrzebowałam Go najbardziej, nie odpowiadał.

             Wielki Piątek to zawsze był dzień powrotu Krzysia z trasy do domu. Praktycznie przyjeżdżał w nocy z czwartku na piątek. Piekło się ciacho, robiło się zakupy, szło się do kościoła. Skończyło się!

           Wczoraj na niemieckiej autostradzie zdarzył się tragiczny wypadek, w którym zginęło dwóch Polaków. Jechali do domu na Święta, aby ze swoją rodziną przeżyć radośnie Wielkanoc. Niestety, nie dano im takiej możliwości. Zamiast radować się ze Zmartwychwstania Pańskiego, rodziny będą płakać i rozpaczać. A niektórych wiara, tak jak moja, legnie w gruzach. 
         
        C.S. Lewis w książce "Smutek" napisał "(...) Ale nie mówcie, że religia daje pociechę, bo zacznę podejrzewać, że nic nie rozumiecie".

           Autor miał pełne prawo do takiego stwierdzenia. Stracił żonę, którą bardzo kochał. Tak jak i ja straciłam Krzysia. I wiele innych osób stwierdza dokładnie to samo.

          Nie wiem, czy kiedykolwiek zmieni się moje nastawienie do wiary w Boga. Wiem natomiast, że w dniu śmierci Krzysia, krzyczałam w myślach za ukrzyżowanym Chrystusem "Boże mój, Boże! Czemuś mnie opuścił?" I trwa aż do dziś.