wtorek, 15 grudnia 2015

Grudniowa melancholia.

"(...) jesteśmy podobnie jak ten mój notes, jak gdyby opasani gumą, która ma tę własność, że czasem pęka."

                Wiesław Myśliwski.

  Za oknami rozświetlają się choinki, wystawy przyozdobione bombkami i innymi świecidełkami. To znak, że zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Dla niektórych jest to radosny czas, że wszyscy razem będą mogli  się spotkać przy rodzinnym stole.

 Zawsze uwielbiałam tę przedświąteczną gorączkę. Wymyślałam potrawy, wyszukiwałam prezenty pod choinkę... Sprawiało mi to ogromną frajdę.

  Niestety, od zeszłego roku jest inaczej. Jest pustka, jest samotność i są łzy. Dużo łez. Chyba więcej niż poprzedniego roku. Przypuszczam, że dlatego, iż przed zeszłoroczną Gwiazdką byłam otępiała i przygnieciona całym światem. Wszak to był dopiero miesiąc po śmierci Krzysia.

  Teraz praktycznie, płaczę co drugi dzień. Gdy wyszukuję jakieś tanie normalne produkty w gazetkach, "atakują" mnie rzeczy świąteczne. Nie trzeba dużo, aby tym wywołać u mnie płacz. Albo reklamy telewizyjne. Wszyscy tacy rozradowani i szczęśliwi, a mnie w sercu ściska. Nie sposób uciec od tego. Przecież nie zamknę się w ciemnej piwnicy na ten czas.
 
   To jest bardzo trudny okres. Czuję się tak, jakby mi sól sypano na otwartą ranę, a ja nie mogę nic z tym zrobić. Mogę tylko płakać, zacisnąć zęby i przetrzymać do końca roku. A łatwo nie jest.

  "Ludzie myślą, że słowa "życie toczy się dalej" niosą pocieszenie - czy nie rozumieją, że właśnie to, iż nasze życie trwa, a ukochanej osoby już nie, jest przyczyną tego dotkliwego bólu i żalu?"

                                              Rosamund Lupton.

  Bo niby jak mam się cieszyć z nadchodzących Świąt, gdy brak mojego Gucia?

 

 

wtorek, 8 grudnia 2015

Rocznica pogrzebu.

  •   "Jest ceremonia pogrzebowa, jest testament, jest ubezpieczenie. Ale nikt nie mówi Ci co dzieje się potem, kiedy teoretycznie wszystko powinno powoli wracać do normy. Myślę, że to nie tyle powrót do normy, ile udawanie normalności." 

                         Anna Quindlen.

      "Bóg powołał Krzysztofa do siebie" - to najgłupsze zdanie, jakie ksiądz powiedział na pogrzebie. Chciałoby się krzyczeć na cały głos "Ale po co? Dlaczego?" I co by człowiek usłyszał? Kolejny standard - "Bo taka była wola Boga". 

      Od śmierci Krzysia do Jego pogrzebu minęły prawie dwa tygodnie. Trochę czasu trwało załatwianie formalności. Wszak ciało trzeba było sprowadzać z Niemiec. Zezwolenia, tłumaczenia na język polski... Może to i dobrze, bo miałam
    problem, gdzie pochować mojego Gucia.
     
      A wszystko się zaczęło podczas naszych wcześniejszych, luźniejszych  rozmów na temat śmierci. Wiedziałam, że Krzyś chciał być skremowany, ale co potem, to miał różne zdania. Najpierw chciał, aby Go rozsypano na autostradzie, później że w lesie (bardzo kochał las, lubił śpiew ptaków), ale gdy przed ostatnim wyjazdem w trasę poruszył ten temat, to mnie się zapytał: "A może Pciółka lepiej nie rozsypywać, żebyśmy się potem mogli odnaleźć?"

      Przyznam szczerze, że nie lubiłam tych tematów. Drażniły mnie. "Dlaczego On je porusza? - myślałam - przecież czerwcowe niebezpieczeństwo już minęło, teraz będzie dobrze". Eh...

      Jasiu zajął się wszystkim. Mnie się tylko pytał o termin i miejsce pochówku. A ja zmieniałam swoje zdania. Byłam tak otępiała i skołowana, że za bardzo nie wiedziałam, gdzie i jak chować.

      Na początku padł pomysł, żeby prochy Krzysia spoczęły w kolumbarium, ale takiego w naszej miejscowości nie ma. Jest w mieście położonym 12 km od nas. Już było wszystko omówione, ale Krzyś przyśnił mi się. Był taki niezadowolony.

      Gdy się obudziłam, zaczęłam myśleć i mieć wyrzuty sumienia, że trochę nie bardzo. Może jednak w ziemi pochować, na naszym cmentarzu?  Porozmawiałam z Jasiem i doszliśmy do wniosku, że tyle lat jeździł na tej ciężarówce, był w niej sam jak palec, zmarł na obcej ziemi, z daleka od swoich bliskich, to niech teraz nie będzie odosobniony.

      To bardzo dziwne, ale tej nocy znowu mi się przyśnił, że przyjechał do domu, był bardzo zadowolony i krzyczał z łazienki "Pciółka, przynieś mi dwa ręczniki - czerwony i niebieski". Niesamowite jest to, że tego dnia właśnie, wieczorem przyjechało ciało Gucia. Musiałam tylko wybrać urny.

      Urny - bo jedna trafiła do ziemi, a druga to taki mały relikwiarz, który postawiłam nad telewizorem. Taką namiastkę prochów. Kolory wybrałam takie, jak chciał ręczniki - czerwony i niebieski. 
     
      Najchętniej, to bym zatrzymała całość prochów, tak jak można to robić w niektórych krajach. Nawet z Krzysiem żeśmy na ten temat kiedyś gadali, że postawiłabym na półce i bym do Niego sobie mówiła. Ale u nas, w Polsce, jest to niestety zakazane. Zbyt mocne lobby.

      Sam pogrzeb jak to pogrzeb. Dwa dni przed nim miałam taki atak płaczu, wnętrzności mi rozrywało z bólu, że Jasiu myślał, iż będą mi potrzebne prochy uspakajające. Ale obyło się bez nich. Szczerze powiedziawszy, to nie byłam pewna, czy naprawdę uczestniczę w pogrzebie mojego Męża. W mojej głowie był prawdziwy mętlik.

      Po pogrzebie był poczęstunek w restauracji, a po nim trzeba było wracać do domu. I wtedy poczuło się tę pustkę. Tę nicość. Ten KONIEC starego, a POCZĄTEK obcego, nieznanego, nowego, często wrogiego życia.
     
      

     

     

czwartek, 26 listopada 2015

Minął rok.

"Umiera człowiek... Pozostaje po nim słowo, specyficzny dla niego gest klimat uczuciowy, który wokół siebie roztaczał... Ale pozostawił także... ogromny smutek."

                   Autor nieznany.

  Dzisiaj jest pierwsza rocznica śmierci Krzysia. O 14:49 lekarze stwierdzili śmierć pnia mózgu. Nie wierzę w to, co piszę. ŚMIERĆ. 

  A wszystko zaczęło się 22 listopada 2014r. z rana, gdy w lęku i panice, gdy Krzyś nie dawał znaku życia. Jasiu w drodze do swojej pracy pojechał do pracy Krzysia, żeby dowiedzieć się, dlaczego nie przyjechał do domu. Tam się posprzeczał z kierownikiem, wyprosił go z biura. Co za bezduszny człowiek! Nie wiedział, nie rozumiał, że ktoś umiera ze strachu. 

  Zadzwoniłam do innego kierownika, który mi z łaski podał numer telefonu dyspozytora. Jedyny przyzwoity, który okazał zrozumienie. Też Krzysztof. Powiedziałam Mu, że należy kogoś wysłać do ciężarówki Krzysia, bo być może coś się stało. Bo w czerwcu przeszedł koronarografię. No i to niemożliwe, żeby w ciągu kilku godzin przejechał tylko 80 km. Ustalił z przełożonym, że wyślą tam kierowcę, który ma do tego miejsca jakieś 150 km. Za dużo czasu to zajmie. Trzeba policję wezwać!

  Po 12:00 słyszę dzwonek do drzwi. Myślę sobie: "No, to teraz Guciowi się oberwie". Zamiast Niego widzę dwóch mężczyzn z jakimiś papierami. "No jeszcze mi brakuje akwizytorów drzwi!". STOP! Gdy tylko zapytali się, czy nazywam się tak i tak, powiedziałam tylko :"No to ja już wiem, o co chodzi"

  Po podaniu mi wszelkich informacji, po godz. 14 wyruszamy z Jasiem do Gery. 350 km. 

  Przyjechaliśmy na miejsce ok. godz. 19:00. Gdy dotarliśmy na ITS (Intensywna Terapia), najpierw byliśmy zaproszeni do takiego pokoju. Rozmawiała z nami lekarka polskiego pochodzenia. A potem zaprowadziła nas na salę, gdzie leżał Krzyś. SZOK! Ten widok mojego Gucia. Leżał zupełnie bezbronny, podłączony do tych wszystkich urządzeń. Od razu wybuchnęliśmy płaczem. 

  Lekarka wezwała neurochirurga, żeby zbadał przy nas Krzysia. Bo wcześniej zauważyłam, jak otwierałam powiekę, to Mu leciutko drgnęła. W dodatku widziałam, że prężył stopy. Ale to tylko odruchy przy tak rozległym wylewie. Mimo to (chyba) wymusiłam na lekarzu, aby przyznał mi rację, że zawsze jest nadzieja. I tej nadziei się trzymałam. Do samego końca.

  W międzyczasie wyszłam przed klinikę, aby zadzwonić do naszego szpitala. Powiedzieli, że jeśli doszło do wgłobienia pnia mózgu, to zero szans na przeżycie. Nie, do mnie to nie docierało. 

  O 23 wyszliśmy z kliniki i chcieliśmy poszukać jakiegoś niedrogiego hotelu, aby na drugi dzień też być w klinice. Niestety, nie było wolnych miejsc. A więc wracamy do domu. 

  Jesteśmy na 4 rano. Padnięci, zmęczeni i przerażeni. Kładziemy się spać.

  23 listopada 2014r, niedziela. Budzę się o 7 rano. 3 godziny snu. Po 11 znowu wyjeżdżamy do kliniki. I znów 350 km w jedną stronę. Zabieram ze sobą swoją  koszulkę, aby położyć na Krzysiu. Chciałam, aby czuł moją obecność. Rozmawialiśmy też z innym lekarzem, który był przy przyjęciu Krzysia. Powiedział nam, że może wypompować krew, ale to nic nie da, że to nieetyczne i że będzie umierał przez 3 miesiące. Że jak Gucio trafił do kliniki, to mózg już nie funkcjonował. Gdyby nie było  ogniska krwawienia w takim jednym miejscu, to on by to zrobił. Inny lekarz, anestezjolog, pytał się, jaka była wola Krzysia. Nie za bardzo Go zrozumiałam, ale On powiedział o darowaniu narządów do przeszczepu. Nie za szybko? Ale odpowiedziałam, że nie miał nic przeciw. Zresztą kiedyś żeśmy rozmawiali na ten temat. Powiedziałam wtedy do Gucia, że gdyby mi się coś stało, to mają wziąć wszystko, co się nadaje. I, że z Jego organami zrobię tak samo. 

  Tamtego dnia wyjechaliśmy trochę wcześniej niż ostatnio. Jakoś ta rozmowa z lekarzami mnie przygniotła. Ale wciąż wierzyłam, Wierzyłam w cud.

  W ciągu następnych dwóch dni niewiele się wydarzyło. Załatwiłam na odległość namaszczenie chorych dla Krzysia. Łudziłam się, że może to pomoże. Wkurzyła mnie moja siostra, która chciała się pochwalić, że się modliła za Gucia. Ale jak się modliła! "Panie Boże, jeśli Krzysiu jest Ci tam potrzebny, to Go weź. A jak nie, to Go zostaw tu, na ziemi" Jakby mi ktoś obuchem w łeb dał.

  25 listopada dostałam telefon z kliniki, że musimy przyjechać następnego dnia, bo 27 - go może być za późno. 

  No i pojechaliśmy. Wciąż wierzyłam, że coś się zmieni na lepsze. Niestety, gdy dotarliśmy do kliniki, to zebrało się konsylium lekarskie, robili badania i stwierdzili śmierć.

  Była jeszcze rozmowa z koordynatorką do spraw przeszczepów, a potem siedzieliśmy do 1 w nocy przy Krzysiu. Był również Wojtek (brat Krzysia), ksiądz, Pani Cornelia, u której nocowaliśmy, lekarz, a także koordynatorka.

  Gdy opuszczaliśmy z Jasiem klinikę i przybyliśmy do domu tej Pani, czułam ogromną grozę. Czułam się tak, jakbym trafiła do piekła, jakbym nie miała dokąd uciec. Jakbym znalazła się w jakiejś pułapce. Nie potrafię tego nazwać. W tym czasie właśnie pobierano narządy od Krzysia.

  Ludzka wiara potrafi być przeogromna. Miałam nadzieję, że gdy na drugi dzień przyjdziemy podpisać dokumenty, to lekarz powie, "ale Pani Mąż nas wykiwał". Gdy zapytałam się lekarza, jak przebiegła operacja i usłyszałam, że wszystko poszło w porządku, zrozumiałam, że to KONIEC! A zarazem początek czegoś nieznanego, obcego i niechcianego.

 Godzina zero - czas się zatrzymał!
 Ja się zatrzymałam,
 Odrętwiała, nieruchoma, sparaliżowana,
 A przecież - trzeba iść!

 Kroki - pierwsze kroki,
 Na niesprawdzonej 
 Nieznanej mi planecie,
 Zagubiona, słaba, bezradna.

     Freya von  Stülpnagel.

  4 dni nadziei, walki i wiary, że Krzyś z tego wyjdzie. Czasem myślę sobie, że pewnie na coś zachorowałam, straciłam przytomność, że zaraz się obudzę i że wszystko będzie tak jak dawniej. NIE BĘDZIE! 

  Tydzień stracił swoje nazwy dni. Nie ma poniedziałków ani weekendów. Każdy dzień to tylko dzień, który kończy się pójściem spać. Nic nie jest takie jak było przedtem. Nawet wrestlingu już nie oglądam. Zamieniłam go na politykę i na The Voice Of Poland. Jedne co się nie zmieniło, to rzeczy pozostawione przez Krzysia. Ręczniki wiszą wciąż na tym samym miejscu, co powiesił, gąbka, szczotka, buty, ciuchy... Dosłownie wszystko to jest. 

  Minął rok. Jakoś funkcjonuję. W strachu, ale funkcjonuję. Choć te dni, to przypominają mi o tym, co się stało do tego stopnia, że znów nie mogę patrzeć na reklamy świąteczne. To jest rana, która otwiera się wciąż na nowo i zadając ból.

  Minął rok. Nie byłoby mnie, gdyby nie ludzie, którzy mi pomogli w tych pierwszych chwilach. Jasiu, Magda z Wojtkiem, Tato, Ola, Gieniu, Milena, Andrzej i wiele innych osób, które zapoznałam na Twitterze. To wszyscy oni sprawili, że jakoś się przeczołgałam przez te wszystkie chwile aż do dzisiejszego dnia. Jestem im niezmiernie wdzięczna.

 Tam jest człowiek,
 Ujął moją dłoń,
 Ostrożnie mnie prowadzi,
 Towarzyszy moim pierwszym krokom.

  Nieśmiało, lękliwie, niepewnie,
  Ale czuję. To możliwe - idę.
  Ryzykuję kroki - kroki
  Po nieznanej mi planecie 

     
Freya von  Stülpnagel - "Pierwsze kroki"


 

  


  

sobota, 21 listopada 2015

Pamiętny dzień.

"Gdy­by można odmłodzić człowieka, jak drze­wo. Ściąć z niego złe wspom­nienia, zes­kro­bać cały ból, wszel­kie roz­cza­rowa­nia, jak mar­twą tkankę; poob­ci­nać błędy, głupie de­cyz­je, po­myłki, przeświet­lić myśli."

                Olga Tokarczuk.

  Dokładnie rok temu, 21 listopada 2014r, o godz. 22:11, zamieściłam ten cytat na Facebooku. Zobaczyłam go na jednej ze stron, którą polubiłam i po prostu udostępniłam na swojej tablicy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak wielką prawdą się okaże.

  Był piątkowy wieczór. Czekałam aż Krzyś dojedzie do Berlina, bo stamtąd mieli Go zabrać do domu na weekend. 

  Ach, ta Jego praca! Najpierw kochał ją i był nią zauroczony, a po kilku latach wręcz jej nienawidził. Ci wszyscy dyspozytorzy, którzy traktują kierowcę jak przedmiot...

  Patrząc na zegarek, stwierdziłam, że z pewnością już dojechał do tego Berlina i postanowiłam zadzwonić. Lecz po drugiej stronie telefonu nikt nie odebrał. Hm, pomyślałam sobie, że pewnie mój Gucio znów wsadził gdzieś telefon i nie słyszy. A może wyszedł na chwilę z ciężarówki? Oj, długo wydzwaniałam i z każdą minutą robiłam się coraz bardziej niespokojna.

  Pamiętam też, że gdy położyłam się spać, to coś mi latało i bzyczało po pokoju. Nawet nie próbowałam za tym czymś ganiać. Pomyślałam sobie tylko, że rano gdy się obudzę, to Gucio na pewno już będzie w domu. Nie było. Po obudzeniu się dzwoniłam jeszcze wiele razy. Cisza na łączach. Panika...

  Nie wiem, kto lub co rządzi tym światem. Na pewno jakaś siła, która czasami daje zbieżne ze sobą zdarzenia, o których dowiadujemy się dopiero po pewnym czasie. 

  21.11.2014r, godzina w której zamieściłam cytat, był dokładnie wtedy, gdy Krzyś z wylewem leżał pod tomografem. Potem, gdy z kliniki otrzymałam płytę, zobaczyłam na niej godzinę - 22:11. A to bzyczenie po pokoju? Gucio?

  To wszystko nie mogło być tylko czystym przypadkiem. To była zapowiedź tego najgorszego, co miało się wydarzyć. Co już się wydarzyło, ale ja o tym jeszcze nie wiedziałam.

 

  

piątek, 13 listopada 2015

Za tęczowy most...

"Jeśli kiedyś duma nadmierna z człowieczeństwa w tobie zagości,
pójdź do schroniska niechcianych uczuć,
przechowalni niepotrzebnych miłości.
W każdej klatce mieszka ciężka dola.
Między pręty smutek wciska nos.
I na pewno nie załatwia sprawy wzruszenie ramion, no cóż, taki los.
Może, kiedy tam się wybierzesz,
smutne oczy zawładną twym sercem i już będzie jedna miłość potrzebna,
jednej stanie się kres poniewierce.
Potem będziesz miał już samą radość:
psa z milionem merdających ogonów.
I z pewnością szybko się przekonasz, że to lepsze od fałszywych ukłonów."

                                             Barbara Borzymowska - "Schronisko niechcianych uczuć"

  Wczoraj dotarła do mnie smutna wiadomość. Cakarek, którego byłam wirtualną opiekunką, odszedł na zawsze. Miałam go od początku, gdy tylko pojawił się w schronisku dla bezdomnych zwierząt. Starszy, wychudzony kundelek z paznokciami tak długimi i zakręconymi, że nie mógł chodzić. Do tego różne choroby. Od razu wpadł w moje serce. No bo, jak tu nie pokochać takiego czworonoga?

  Nie mogłam go adoptować w taki sposób, aby zabrać do domu. W ogóle nie mogę trzymać zwierząt w domu. Mam silną alergię, więc w grę wchodziła tylko adopcja wirtualna. Tak bardzo chciałam, aby Cakarek znalazł swój wymarzony dom. Aby ktoś przyszedł do schroniska, spojrzał na niego i powiedział: "Tak, to jest ten, o którym marzyłem/marzyłam."

  Niestety. Do samego końca był w schronisku. Miał tam przywileje. Spał w kuchni przy grzejniku, miał swoje miseczki, ale to nie to samo, co dom.

  Jakiś taki zbieg okoliczności. Płaciłam za psiaki (Cakarek to nie jedyny mój podopieczny) do zeszłego miesiąca. Po śmierci Krzysia też to robiłam, ale w październiku doszłam do ściany, przez którą nie mogłam się przebić. Więc z wielkim trudem musiałam napisać maila do schroniska, że niestety, ale jestem zmuszona do rezygnacji. Dziewczyny zrozumiały moją trudną sytuację i podziękowały za każdą wpłatę. 

  Pamiętam, jak kiedyś Krzyś żartował sobie do Jasia : "Już wiem, dlaczego nie możemy kupić nowego auta. Bo mama "wszystkie" pieniądze daje na zwierzątka." Ale, gdy zeszłego roku, na Światowy Dzień Zwierząt, zabrałam Krzysia do schroniska, aby zawieźć ręczniki, materiały budowlane, karmę i inne rzeczy, usłyszałam :"Wiesz Pciółka, fajnie, że pomagasz zwierzakom." Bo to, co ujrzał, bardzo Go poruszyło. Widziałam, że miał łzy w oczach, a potem przez resztę drogi mówił o tym, że jak ludzie mogą tak wyrzucać zwierzęta?

  Tamto to już przeszłość. Sytuacja materialna inna niż przed rokiem. Jedyne, co teraz mogę, to udostępniać na portalu społecznościowym, że potrzebna pomoc w leczeniu jakiegoś zwierza czy też, że jakiś pies staruszek szuka domu. I mogę jedynie liczyć na to, że ludzie nie przejdą obojętnie. Ale różnie z tym bywa. No i został jeszcze kot, którego dokarmiam pod sklepem i który już z daleka, gdy mnie widzi, to biegnie do mnie i mruczy.




  Więc biegnij Cakarku za tęczowy most, wolny od chorób i mam nadzieję, że tak jak ponad rok temu, to i teraz przywitacie się razem z Guciem.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Ostatni wyjazd w trasę.

"Nothing goes as planned
 Everything will break
 People say goodbye
 In their own special way.

 Everything will change
 Nothing stays the same"

"Nic nie pójdzie zgodnie z planem
Wszystko się rozpadnie
Ludzie mówią żegnaj
Na swój specjalny sposób.

Wszystko się zmieni,
Nic nie zostanie takie samo" 

  To są słowa piosenki, która mi w zeszłym roku siedziała non stop w głowie. Tak, jakby mną zawładnęła. Teraz po czasie widzę, że to był złowieszczy znak.

  Dokładnie rok temu, 9 listopada 2014r, Krzyś wyjeżdżał w trasę. Po 3 tygodniowym urlopie. 

  Nigdy nie myślałam, że ten dzień będzie tym dniem, gdy po raz ostatni będę machała Mu przez okno, aż nie zniknie z pola widzenia. Gdy po raz ostatni będę robiła Mu znak krzyżyka na czole, aby zawsze bezpiecznie wracał do domu. 

  To była niedziela. Wyjeżdżał o 17:00. Miał być na 18:00 na bazie i stamtąd osobówką jechać do Niemiec, gdzie czekała na Niego ciężarówka. Dzień wcześniej dyspozytorka napisała Guciowi SMS-a, że wyjazd jest wcześniej niż planowano, o 10 rano! Wkurzyłam się, bo nie dość, że ganiają kierowców jak psy, to jeszcze niedzielę chce skrócić. W lodówce leżało mięso na gulasz, a ja nie chciałam, aby wyjeżdżał bez obiadu i bez prowiantu. Ten prowiant, to taki kawałek domu w trasie. A poza tym rozłąka na kolejne tygodnie... Te dodatkowe godziny to prawdziwy skarb. Odpisałam Jej (oczywiście, że to niby Krzyś pisze), "przykro mi bardzo, ale wyjazd będzie o 18-tej, nie mogę zmienić planów". A Ona przeprosiła za zamieszanie i oczywiście anulowała 10-tą. A więc zyskaliśmy dodatkowe godziny! Pamiętam, że wtedy Gucio powiedział do mnie: "Pciółka, jesteś wielka!" 

  Wcale nie. Brakowało im kierowców. Pomimo tego szukali sobie takich, na których chcieli sobie pojeździć. Przed tym wyjazdem powiedziałam to Guciowi. "Wykorzystaj to i nie daj sobą pomiatać."

  Ten urlop miał być przedłużony, o jeszcze 2 tygodnie. Krzyś miał wziąć opiekę na mnie. Ale przyszedł ten paskudny rachunek za gaz. Nie było wyjścia, musiał wrócić do pracy. Jakoś tak z ciężkim sercem go wtedy "żegnałam". Nawet na Twitterze napisałam "Do bani z takim interesem! 3 tygodnie minęły jak z bicza strzelił i znów trzeba będzie odliczać czas do ponownego przyjazdu."

  Tak, bo powoli miałam coraz bardziej dość tej rozłąki. Coraz bardziej byłam zestresowana. Przyjeżdżał w sobotę nad ranem, a w niedzielę po południu wyjeżdżał. I po tym urlopie, gdy jechał do pracy, oboje mieliśmy ciężkie serca. 

  Gdy tamtej niedzieli, Jasiu zawiózł Gucia na bazę, dowiedział się od Niego, że pierwszego dnia wjeżdżając na myjkę, rozbił lustro. Zły omen?

  Do dzisiejszego dnia zastanawiam się, co by było, gdyby nie ten rachunek? Co by było, gdyby faktycznie  Krzyś został dłużej 2 tygodnie w domu? 

  A może to było już z góry przesądzone? Niedawno koleżanka powiedziała mi, że widocznie świeczka Gucia zgasła i ...



 

poniedziałek, 2 listopada 2015

Listopadowy czas.

"Listopad, jeden z dotkliwszych wrzodów na dwunastnicy roku"

               Julian Tuwim.

  Listopad. To Dzień Wszystkich Świętych oraz Dzień Zaduszny. Kto by przypuszczał rok temu, że te dni będą dla mnie niczym wielki głaz, który próbuje mnie przygnieść?

  Tak właśnie czułam się wczoraj na cmentarzu, gdy pojechaliśmy z Jasiem na grób Krzysia. Mała, kompletnie wyobcowana, jakbym przebywała w innym świecie. Na dodatek było sporo ludzi na cmentarzu. Nie lubię tłoku. A to dopiero początek. Bo za nieco ponad 3 tygodnie będzie 1 rok od Jego śmierci.

  Pamiętam zeszły rok, gdy z moim Guciem pojechaliśmy na groby tych, co odeszli. To były Zaduszki. 2 tygodnie po mojej operacji. Szukaliśmy jednego grobu. Nie mogliśmy go znaleźć. A potem był spacer w parku. To były nasze ostatnie chwile, które spędziliśmy razem na świeżym powietrzu, trzymając się za ręce. Było mi wtedy tak dobrze. A przebyta pomyślnie operacja miała zapewnić, że nic już nie będzie stało na przeszkodzie, aby w każdej chwili, gdy Krzyś przyjedzie, będziemy mogli gdzieś pojechać czy pójść. 

  Niestety.

  Dobrze, że w sobotę przyjechał Wojtek, brat Krzysia, ze swoją żoną Magdą. To przynajmniej wnieśli trochę słońca. Oni też nie przypuszczali, że w tym roku przyjadą do nas na grób Gucia. No, bo niby dlaczego? Przecież Krzyś miał dopiero 50 lat!

  Wczoraj po cmentarzu pojechaliśmy z Jasiem do moich rodziców. Pogadaliśmy trochę i wróciliśmy do domu.

  Chodząc po cmentarzu, zastanawiam się, czy wszyscy, którzy przychodzą na groby swoich bliskich, wierzą, że życie nie kończy się tu na ziemi? Czy rozmawiają i myślą o śmierci? Czy życie człowieka można porównać do poczwarki, która po pewnym czasie przeobraża się w pięknego motyla, która wcześniej nie ma o tym pojęcia? Czy my, ludzie, kiedyś też przeobrazimy się w bardziej doskonałą istotę i połączymy się z tymi, którzy odeszli?

  Musi tak być! Żegnaj to nie jest dobre słowo. Przynajmniej ja w to wierzę.


Życie jest czymś więcej niż możemy zobaczyć,
Cieniami, które obok nas przechodzą
Płaczemy z bólu i smutku,
Czujemy życie głęboko w sercu

Po tak długim czasie myślę wciąż o Tobie,
Widzę Ciebie przede mną - Twój uśmiech pozostaje,

Do zobaczenia,
Silni jak drzewo stojące w słońcu
Silni jak chmura przesuwająca się po niebie
Silni jak anioł lecący do nieba

Czas stanął, wspomnienia pozostały,
Kiedy znowu się zobaczymy?
Stawiamy sobie pytanie
O sens czasu, ale tylko miłość pozostaje.

Po tak długim czasie myślę wciąż o Tobie,
Szukam Twojego ciepła i bezpieczeństwa.

Do zobaczenia,
Silni jak drzewo stojące w słońcu
Silni jak chmura przesuwająca się po niebie
Silni jak anioł lecący do nieba

Do zobaczenia,
Silni jak drzewo stojące w słońcu
Silni jak chmura przesuwająca się po niebie
Silni jak anioł lecący do nieba.

 
  

 

poniedziałek, 26 października 2015

11 miesiąc.

"... rodząc się, zaciągnęliśmy obowiązek śmierci."

               Ignacy Loyola.

  Dzisiaj mija 11 miesięcy, kiedy nie ma już z nami Krzysia. Fizycznie nie ma. Bo to, że żyje wciąż w naszych sercach i myślach, nie ma żadnej wątpliwości. A może nawet jest koło nas i widzi wszystko, tylko nie może nic powiedzieć ani zrobić, bo tego nie ujrzymy ani nie usłyszymy? Inny wymiar, niedostępny dla człowieka.

  Miałam ostatnio dziwny sen. Z piątku na sobotę. Śnił mi się Krzyś, że dostał udar. Pojechałam do szpitala i widzę mojego Gucia z zamkniętymi oczyma, na szpitalnym łóżku. Mówię do lekarza, że musi coś zrobić, a on na to, że nic nie można poradzić. Przekonywałam go, ale był nieugięty. Po jakimś czasie widzę, że Krzyś ma otwarte oczy i rozmawia ze mną. W pewnym momencie mi mówi, że słyszał, jak namawiam lekarza, aby coś robił. Że to było niepotrzebne. Strasznie się zdziwiłam, jak może takie rzeczy wygadywać? No, ale Mu powiedziałam, że skoro tak, to zabieram Go do domu i koniec z ciężarówką. Już dość tego jeżdżenia! A On zadowolony tylko mi przytaknął.

  Nie oszukujmy się. Musiałam przewertować sporo materiałów medycznych, aby się przekonać, że Krzyś naprawdę miał rozległy wylew. Ta krew w Jego mózgu dotarła do najważniejszych komór, a po drodze poczyniła ogromne spustoszenie. Tylko jakoś trudno z tym wszystkim się pogodzić.

  Ten sen poprzedzał dzień, w którym miałam razem z Jasiem i Magdą jechać do Niemiec, na spotkanie rodzin, które zgodziły się oddać narządy swoich bliskich do przeszczepu. Ale nie pojechaliśmy. Dziwna zbieżność. Ale faktycznie tak było, że w rzeczywistości przekonywałam lekarza.

   Powiadają, że człowiek rodzi się do życia. Więc dlaczego umieramy? Bo śmierć jest częścią życia. Taki paradoks. Dwa przeciwstawne sobie zjawiska. Jak je pogodzić? Jak zaakceptować? 

  Naprawdę ciężko.

czwartek, 15 października 2015

Pogrzeb w rodzinie i głupia sytuacja.

 Wczoraj miałam pogrzeb w rodzinie. Żegnaliśmy Michała, syna mojego kuzyna, który zmarł na skutek odniesionych poparzeń w czasie ćwiczeń na poligonie. Był młodym chłopakiem i jedynym synem Grzesia i Lidki. Miał dopiero 23 lata i całe życie było przed Nim. A mimo wszystko, los postanowił zakończyć Jego życiową wędrówkę.

  We mszy pogrzebowej, której przewodniczył biskup polowy, uczestniczyło sporo ludzi. Wojsko, generałowie, był nawet Wiceminister Obrony Narodowej, no i oczywiście rodzina, przyjaciele. 

  Wczoraj na Mszy poczułam się trochę niezręcznie. Nie dlatego, że po śmierci Krzysia jestem trochę na bakier z Panem Bogiem, lecz sytuacja, w jakiej się znalazłam, przerosła mnie.

  Otóż, gdy weszłam do kościoła, chciałam usiąść w dalszej ławce. Ale Lidka mnie zaczepiła i poprosiła, abym koło niej usiadła. Nie potrafiłam Jej odmówić. Ona jako mama Michała miała prawo do tego, by siedzieć w pierwszej ławce, ale ja??? Złożyłam wyrazy współczucia i powiedziałam, że jak będą czegoś potrzebowali, czegokolwiek, choćby się wypłakać czy wyżalić, to o każdej porze mogą zwrócić się do mnie o pomoc.

  Sytuacja, o której wcześniej nadmieniłam, wydarzyła się po mszy, gdy do najbliższej rodziny podchodzili, aby złożyć kondolencje. Matko kochana, co ja przeżyłam. Strasznie głupio mi było, gdy generałowie, wiceminister, a nawet biskup podawali mi rękę. Przecież to jakieś nieporozumienie! Potem wyrzucałam sobie, po co ja lazłam od tamtej strony, zamiast wejść od tyłu.

   Szczerze powiedziawszy, Michała znałam, jak był dzieckiem. Potem wiadomo, jak to w życiu bywa. Co prawda, nie byłam skłócona ani z Grzesiem, ani z Lidką, powiem więcej lubimy się nawzajem, ale każdy żyje swoim życiem. Oni mieszkają koło moich rodziców, ale jakoś się tak rozmijaliśmy. Zresztą Lidka pracuje we Włoszech, a ja jakoś nie chciałam się narzucać. 

   Michał był dobrym i uczynnym chłopakiem. Raz czy dwa, razem z Grzesiem pomagali Krzysiowi przy ładowaniu drzewa. I z tego, co mówił biskup na kazaniu, to również był dobrym i przykładnym żołnierzem oraz wspaniałym kolegą.

   Prawdę mówiąc jestem trochę przesądna, bo kilka sytuacji w moim życiu było ze sobą powiązane. Mam nadzieję, że tym razem tak nie będzie. To że siedziałam koło Lidki, nie oznacza iż podzielę ten sam los. 
  
   Dość już w życiu przeszłam!

 

  

 

środa, 7 października 2015

Rocznica ślubu, czyli historia Gucia i Pciółki.

 "Mówią, że kiedy rodzi się człowiek, z nieba spada dusza i rozpada się na dwie części. Jedna trafia do kobiety, a druga do mężczyzny. Sens życia polega na odnalezieniu tej drugiej połowy. Połowy swojej duszy. Połowy siebie."

             Paulo Coelho.

  Dzisiaj jest bardzo ważny dzień. Rocznica naszego ślubu. Obchodzilibyśmy ją wspólnie już po raz 26 - ty. Niestety, dane nam było przeżyć razem jedynie 25 lat. A w zeszłym roku zapowiadało się tak wspaniale...

  Z Krzysiem zapoznałam się 7 lutego 1989r. Ja pracowałam w szpitalu, a On jeździł w komunikacji. Pamiętam dobrze tamten dzień. Jechałam do pracy na dyżur, a Krzyś akurat miał kurs, którym musiałam dojechać do Zielonej Góry. Zaczepił mnie, gdy wsiadałam do autobusu i tak zaczęliśmy ze sobą rozmawiać.

  Prawdę powiedziawszy, to już wcześniej zwróciłam na Niego uwagę. Gdy swoim autobusem podjeżdżał na stanowisko, opierał się łokciem o kierownicę i obserwował ludzi. Myślałam sobie, "Co za dziwny człowiek. Siedzi i patrzy." A tu proszę. Minęło kilka miesięcy i już byliśmy zaręczeni, a po następnych byłam Gucia żoną.

  Nie mieliśmy hucznego wesela. Oboje nie chcieliśmy. Uważaliśmy, że to niepotrzebna strata pieniędzy. Było skromne przyjęcie u mnie w domu.

  Dlaczego Krzyś został Guciem? Nie, to nie było z powodu Jego wagi. Był szczupłym facetem. 

  Kiedyś coś do Niego mówiłam, a raczej chyba marudziłam, bo powiedział, że ja taka marudna jak pszczoła. Że jak się czegoś uprę, to drążę i drążę. Jak to w małżeństwie. Nie zawsze jest kolorowo. Na początku, to żeśmy się docierali... Najważniejsze, aby się KOCHAĆ i szanować nawzajem. A niekiedy i iść na kompromis. Zażartowałam wtedy, że mogę być "Pszczółką", ale musi być do pary "Gucio." 

  Po tym czasie nigdy nie zwracaliśmy się do siebie po naszych imionach. Krzyś do mnie "Pciółka" (zdrobnienie), a ja do Krzysia "Guciolku".

  Nie będę opisywała naszych 25 lat małżeństwa, bo to mija się z celem. Mogę jedynie stwierdzić, że zbyt szybko skończyło się nasze wspólne życie, które od I -wszej rocznicy ślubu zaczęło być pełne obaw. Dlaczego? Bo wtedy zmarła moja teściowa. Gdy każdego roku zbliżał się 7 październik, w moim sercu nastawał lęk. Bo jak tu się nie bać, skoro matka mojego męża umiera dokładnie rok po naszym ślubie. Dopiero mogłam odetchnąć, gdy ten dzień mijał i na całe szczęście nic złego się nie zdarzyło. Tak było do zeszłego roku, gdy 7 października zmienił się w 26 listopada i mój Gucio podzielił los swojej matki. 

  To wcale nie jest tak, że jak druga połowa umiera, to umiera miłość. Ona wciąż trwa. I być może jest jeszcze większa niż kiedyś, bo połączona z ogromną tęsknotą. 

   Mam nadzieję, że kiedyś ta tęsknota będzie nagrodzona. Że mogę mieć nadzieję, aby powiedzieć: "Będziemy mieli Guciolku dla siebie całą wieczność."



 




sobota, 26 września 2015

10 miesiąc.

"Nie to przeraża, że każdy umiera - tylko to, że po śmierci już nikogo nie ma."

            Władysław Grzeszczyk.

  Dzisiaj mija 10 miesięcy, jak Krzysiu nie żyje. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie ma Go wśród żywych. Że nie powie do mnie "Pciółka." To takie okrutne.

  W dzień "jakoś" leci. Hałas samochodów, grający telewizor - to wszystko sprawia, że choć trochę minimalizuje się ból. Ale najgorsze są poranki, wieczory (gdy gaszę telewizor i idę spać), weekendy oraz chodzenie na kijki. Bo w tych momentach dominuje cisza. Bo w tych chwilach najbardziej się uświadamia, że JUŻ NIGDY nie będę mogła usłyszeć głosu mojego Gucia.

  Wstaję. O 7:00 rano, słyszę wyjątkowo głośne bicie kościelnego zegara. Bo o tej porze Krzyś zawsze puszczał mi pierwszą strzałkę z telefonu. Potem godz. 9:00, bo wówczas rozmawialiśmy. I godz. 19:00, na koniec Jego pracy, gdy zaczynał pauzę. Opowiadaliśmy sobie, jak spędziliśmy dzień i dawaliśmy buziaki na dobranoc.

  Weekendy. Nadchodzi piątek, , posprzątam (z wielką niechęcią) i gdy już wieczorem kładę się spać, to za każdym razem uzmysławiam sobie, że moje oczekiwanie na Gucia się skończyło. Że nie będzie wspólnych weekendów, śniadań, obiadów, porannych dyskusji przy kawie, przy kuchennym stole. Niczego nie będzie.

  Jestem tym przerażona. Bardzo, ale to bardzo brakuje mi tego. Tak bardzo, że słowo "ogromnie" jest za słabe, aby określić to, co przeżywam. Każdego wieczoru to samo wrażenie, że niewłaściwie kończę dzień, bo czegoś nie zrobiłam. A właściwie, nie zrobiliśmy z Krzysiem razem. Nie porozmawialiśmy ze sobą, itp.

  Kijki. To jest dziwne spostrzeżenie. Z jednej strony lubię na nie chodzić, bo nie muszę siedzieć w domu, a z drugiej strony przez całą drogę myślę tylko o jednym. O śmierci Krzysia. No i nie da się się uniknąć widoku ciężarówki. Wczoraj tak było, gdy zobaczyłam samochód znanej firmy transportowej, która mieści się w naszej okolicy. Od razu wiedziałam, że kierowca zjeżdża do domu na weekend. Tak mi się przykro i smutno zrobiło. Momentalnie poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Ale musiałam "trzymać fason".

  Powiadają, że czas leczy rany. Ale to nieprawda. Człowiek przyzwyczaja się do bólu. Może wydawać się mniejszy, ale wcale tak nie jest. To jest zbyt wielka wyrwa, aby można ją zakleić. A poza tym, człowiek to nie jest martwy mur, którego można naprawić i będzie jak nowy.

  Tak to nie działa!


piątek, 11 września 2015

List z zagranicy, czyli zaproszenie.

  Przyszedł list z Niemiec wraz z zaproszeniem. Totalnie mnie to zaskoczyło, bo myślałam, że sprawa jest zakończona, a dotyczy organów Krzysia, które były pobrane do przeszczepu.

  Ten list jest od DSO (Deutsche Stiftung Organtransplation), czyli coś podobnego do naszego Polskiego Związku Transplantacji.

  Już jeden list od nich dostałam, na dzień przed Wigilią. Z podziękowaniami oraz z informacją, kto jakie narządy dostał. Pamiętam, że byłam wtedy bardzo wzruszona.

  Teraz organizują spotkanie z rodzinami, które wyraziły zgodę na pobranie narządów od swoich bliskich. Mają być jeszcze podziękowania, jakiś wykład, rozmowy, poczęstunek i zdjęcia osób, które dostały szansę na drugie życie. Nie wiem, może wśród tych zdjęć będą osoby, które dostały Krzysia narządy. 

  Dla mnie to jest oczywiste, żeby zgodzić się na darowanie organów. Tam, gdzie człowiek się wybiera po swojej śmierci, nie potrzebuje ich. To jest tylko narząd, który bez głównego procesora (mózgu) nic nie znaczy. Wyrzucenie ich byłoby zwykłym marnotrawstwem. Ludzie nie powinni mieć oporów. Jeśliby sami znaleźli się na miejscu tego, który czeka w kolejce do życia, też by chcieli taki dar otrzymać.

  Bardzo chciałabym pojechać na to spotkanie. Na pewno będzie to niemałe przeżycie. Ale nie wiem, jak to się ułoży. Czy będzie czym pojechać. Naszą kolasą trochę strach jeździć tak daleko. Być może do tego czasu Jasiu zdąży kupić auto i będziemy mogli się wybrać na to spotkanie.

  Na tym zaproszeniu jest wiersz, który w polskim brzmieniu wygląda tak:

  Twoje miejsce jest puste
  Wciąż słyszę Twoje kroki po podłodze.

  Twój głos wciąż mnie woła.

  Z każdym szelestem przy drzwiach
  Myślę, że to Ty wracasz z powrotem.

  Staram się po kawałku zrozumieć, że

  JUŻ NIGDY

  Nie usiądziesz na swoim krześle
  Twoje miejsce pozostanie puste.

      - Petra Würth.

  Zaiste prawdziwe to.



 

środa, 9 września 2015

Spotkanie z Bachusem, czyli Winobranie.

  Postanowiłam wybrać się dzisiaj do Zielonej Góry, aby zobaczyć co ciekawego dzieje się na Winobraniu.

  Pojechałam autobusem. Mój Boże, jak ja dawno nim nie jechałam. Wiele lat temu. To nie było dla mnie łatwe wyzwanie. Z moją sprawnością wejść na tak wysokie schody, to nie lada wysiłek. A dodatkowo jeszcze od wczoraj boli mnie noga, od prawego kolana po biodro. Ale jakoś dałam rady.

  Ostatni raz w Zielonej Górze byłam jeszcze przed moją operacją, a więc w październiku zeszłego roku. Byliśmy razem z Krzysiem, na zakupach. 

  Zielona Góra to moje ukochane miasto. Tu miałam pracę, którą uwielbiałam, tutaj Gucio mi się oświadczył. W Zielonej Górze również po ślubie mieszkaliśmy przez jakiś czas, tu urodził się Jasiu. 

  Wracając do dzisiejszej wycieczki, to jakoś dziwnie się z tym czuję i przykro mi, że muszę sama jeździć. Tzn., gdyby Krzyś byłby aktualnie w trasie, nie przeszkadzałoby mi to. Mogłabym Mu się pochwalić, opowiedzieć. 

  Praktycznie na Winobraniu, na Starym Rynku nie dzieje się nic ciekawego. Ludzie porozkładali swoje stragany. Trochę chińszczyzny, trochę góralszczyzny, gofry i inne rzeczy. Najciekawsze wydarzenia mają miejsce, gdzie niestety nie dam rady dojść. Za daleko. A i z autobusami podmiejskimi różnie bywa. Jedyną pozytywną rzeczą mojej dzisiejszej wyprawy było wypicie kawy i zjedzenie kawałka tortu w dobrej cukierni oraz zakup prażonych orzeszków ziemnych na stoisku winobraniowym. 

  Wracając, mijałam leśne tereny. I od razu mi się przypomniało, jak zawsze wracaliśmy z Krzysiem z Zielonej Góry. Przyjeżdżaliśmy do domu, robiliśmy sobie herbatkę i ciacho, które upiekłam i spędzaliśmy miło czas. Tak mi się smutno na sercu zrobiło...

  Niestety, to już przeszłość. A ja nie jestem pewna, czy mi się chce samej jeździć do Zielonej Góry. 

  Wróciłam do domu zmęczona, pomimo, że byłam tam tylko 2,5 godz. Po drodze zaszłam jeszcze do sklepu, kupiłam tabletki przeciwbólowe i przy okazji lody wieloowocowe. Tak mnie jakoś naszło.

  Ot i całe Winobranie!

poniedziałek, 7 września 2015

Obsesja.

"Śmierć wca­le nas nie do­tyczy. Bo gdy my is­tnieje­my, śmierć jest nieobec­na, a gdy tyl­ko śmierć się po­jawi, wte­dy nas już nie ma."

                      Epikur.

 Cytat jakże prawdziwy, lecz trudny do ogarnięcia, gdy w głowie pojawiają się natrętne myśli o śmierci, które zjawiły się, nawet nie wiem, kiedy.

 Nie potrafię przeskoczyć tego tematu, owładnęły one mój mózg i widać im tam dobrze. W sumie, wiedziały gdzie trafić.

  Człowiek, który przyzwyczaił się do pewnego porządku, do tego, że UKOCHANA osoba będzie przy nim, wcale nie myśli o śmierci. Dopiero, gdy jej zabraknie, myśli potrafią dopaść i nie odpuścić.

  Zastanawiam się, w jaki sposób i kiedy umrę? Czy wychodząc z domu na kijki lub na zakupy, wrócę do niego? Czy kładąc się spać, obudzę się z rana? Czy gotując obiad, nie chwyci mnie zawał albo udar i nie narobi szkody pozostałym mieszkańcom mojego bloku? I wiele innych. To takie męczące.

  W sobotę byłam u Cioci. Nie dość, że dwukrotnie przeżyła śmierć swoich mężów, to jeszcze na dodatek kilka lat temu straciła córkę. Zwierzyłam się jej, że po śmierci Krzysia dostałam jakiejś obsesji na punkcie umierania. Spytała mnie, czy chciałabym umrzeć? Ja powiedziałam, że z jednej strony tak, a z drugiej lękam się. No bo jakoś nie potrafię sobie wyobrazić tego, jak to będzie, gdy przestanę istnieć. Ona mi powiedziała, że człowiek przecież rodzi się po to, aby umrzeć. Twierdzi, że jeśli jestem wierząca, to nie powinnam się bać. Tyle tylko, że ja się pogubiłam w tej wierze. Ja to wszystko wiem, ale dla mnie  kompletnie bez sensu. Człowiek przecież rodzi się do życia, a potem ma to wszystko zostawić?

  Szczerze powiedziawszy zazdroszczę Cioci, że ma takie podejście. Może zbyt mało czasu upłynęło od śmierci Krzysia, abym mogła to wszystko pojąć?

  Ktoś mógłby sobie o mnie pomyśleć "Mój Boże, jaka ona niedojrzała. Chciałaby żyć wiecznie na tym świecie?" Wiecznie, nie. Ale dożyć do starości wspólnie z Guciem, ciesząc się z sukcesów Jasia, jak najbardziej. Czy żądam za wiele?

 

  

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Mój blog

  Na dzisiejszy dzień, czyli 31 sierpnia 2015r przypada Międzynarodowy Dzień Bloga.

 W zeszłym roku, jeszcze jak żył Krzyś, chciałam pisać bloga. Szukałam inspiracji, czego mógłby dotyczyć. Miałam kilka typów, ale szczerze mówiąc, nie wiedziałam, na który mam się zdecydować. Chciałam, aby ten czas rozłąki z Krzysiem szybciej mijał. 

  Twitter jakoś mnie wtedy zniechęcił, bo osoba którą uważałam za przyjaciółkę, perfidnie mną zmanipulowała i wyszły tylko z tego same problemy. Potem kolejna osoba sobie zadrwiła ze mnie publicznie. Ale teraz nie o tym.

  Minął rok, a ja piszę bloga. O czymś, z czym nigdy nie chciałam mieć nic do czynienia. Tzn. aby dopadła mnie śmierć UKOCHANEJ osoby.

   Nie jestem ani Marią Dąbrowską, ani inną uznaną pisarką. Piszę, bo mi to w jakiś sposób pomaga. Tu mogę wylać to, co siedzi we mnie w środku. Tę całą rozpacz, smutek, żal, itp., itd. Moje myśli są tak pokręcone i wszystko we mnie się burzy, że być może czasami wychodzi z tego niezły galimatias.

  To, że uśmiecham się do pań ekspedientek, że staram się być na bieżąco z wydarzeniami w kraju i za granicą oraz to, że chodzę na kijki, to nie znaczy, że dochodzę do siebie. Tu, w tym blogu jest cała prawda, co się dzieje w moim wnętrzu.

  Nie wiem, jak długo będę pisała tego bloga. Z moich obserwacji wynika, że blogi prowadzone po śmierci bliskiej osoby, są raczej blogami okresowymi. 

  Dlaczego?

  Przypuszczam, że nadchodzi taki moment, że praktycznie brak tematów do pisania. Bo czyż można pisać wciąż non stop to samo? Wiadomo, że boli jak cholera. Że nikt i nic nie zastąpi Krzysia.

 Ten blog jest chyba taką teraźniejszą obecnością Gucia. Że nie odszedł w zapomnienie. I nigdy nie odejdzie.

  Więc póki co, będę pisała dalej.


 

środa, 26 sierpnia 2015

9 miesiąc.

"Miłość, śmierć, sprawiedliwość ślepe są do szczętu, kochają, biorą, karzą bez wszelkiego względu"

                  Wespazjan Hieronim Kochowski.

  A więc to już dziś 9 miesiąc od śmierci Krzysia. Nie do wiary, że przetrwałam tyle dni bez Niego. 270 dni. Ile to godzin, minut, sekund? Nie liczyłam. Bo i po co? Po to, żeby mieć wynik wielocyfrowy i świadomość, że jest się silnym?

  Wcale nie jestem silna. Gdybym była, poleciałabym od razu za moim Guciem. Ale wciąż trwam przy tym moim nędznym życiu.

  Tak, moje życie straciło blask. Bo "ktoś" sobie wymyślił, że starczy wspólnej wędrówki przez życie. W imię czego, pytam się?! 

  To pytanie często sobie zadaję, gdy chodzę na kijki. Może za słabo kochałam Krzysia i śmierć postanowiła wziąć Go w swoje objęcia? Może sobie na to zasłużyłam? Jasiu twierdzi, że bzdury gadam. Że niejednokrotnie udowadniałam miłość do Gucia. Tak się stało i już! Ale ta odpowiedź mnie nie wystarcza. 

  Czytając niektóre blogi i przeglądając fora internetowe, często zwracam uwagę na pewne zdanie: "Zamiast mojego męża, to ja powinnam umrzeć. Mój mąż powinien żyć" Może dla niektórych wyda się to upiorne, ale ja dla Krzysia nie chciałabym takiego życia, jakie mam teraz. Życia pełen smutku, samotności, niestabilności emocjonalnej. Życia bez przyszłości.

  Nie wiadomo za co, nie wiadomo po co? 

  Kochałam i wciąż kocham mojego Gucia i wiem, że On też mnie kochał. Że byłam dla Niego ważna. Troszczyliśmy  i martwiliśmy się nawzajem o siebie. Z powodu Jego pracy często to było na odległość, ale to i tak zawsze było "razem".

  Kolejny raz stwierdzę, że to niesprawiedliwe. Miłość powinna być nagradzana długim wspólnym życiem. Nam nie było dane.

 

piątek, 21 sierpnia 2015

Historia pewnej podróży.

 21 sierpnia 2014 roku, czyli dokładnie rok temu.

 Doskonale pamiętam tamten dzień. Jakże mogłabym o nim zapomnieć? Ale od początku.

 Po czerwcowej koronarografii, Krzyś miał zwolnienie lekarskie. Było dosyć czasu, aby gdzieś pojechać, coś ciekawego zobaczyć. Wpadłam na pomysł, abyśmy się przejechali za zachodnią granicę, nad Jezioro Hellenesee. Jako dziecko spędzałam tam wakacje i byłam tym miejscem zauroczona. Chciałam się przekonać, czy po tylu latach jest tak samo fajnie, czy coś się zmieniło?

  Odwiedziliśmy również Opactwo Cystersów Neuzelle. Może bym o tym nie wspomniała, gdyby nie jeden fakt. Na środku kościoła stał podest, na którym stały świeczki, aby można je zapalić w pewnej intencji. Przypominam sobie, że wspólnie z Krzysiem i Jasiem zapaliliśmy po kilka świeczek. 

  Żadne z nas nie powiedziało, w jakiej zapala. Miałam 3 intencje, wśród której było również to, aby Krzyś był zdrowy i żeby wszystko pomyślnie się ułożyło i żeby po tej całej koronarografii Krzysia nie było żadnych komplikacji.

  Czyż los nie jest okrutny? Dokładnie 3 miesiące później Krzyś dostał wylewu. Również w Niemczech. Kto by przypuszczał, że teraz z Jasiem będziemy palić znicze na cmentarzu, na grobie Krzysia? Czy wiadomo, jaką intencję miał mój Gucio? A może to, że chce być wreszcie razem ze mną?

  Ks. Jan Twardowski napisał kiedyś: "Można odejść na zawsze, by stale być blisko." Jeśli tak, to dlaczego z każdym dniem czuję się coraz bardziej pusta i wyjałowiona, samotna i ograbiona ze wszystkiego, pomimo, że czuję Gucia obecność? Pomimo, iż wciąż mam Go w sercu, a miłość do Niego się wcale nie zmniejszyła? Ale to jest nienamacalne. Jego nie można dotknąć. Nie można się przytulić. Nic nie można!

  Wracając do tamtego dnia, to Krzyś za bardzo nie chciał jechać. Powiedział, że robi to tylko dla mnie, żebym miała frajdę z zobaczenia miejsca z moich szczenięcych lat. Szczerze powiedziawszy, to od pewnego czasu nie lubił jeździć do Niemiec. Źle się tam czuł. Ale to dopiero się o tym dowiedziałam po tej naszej wycieczce. Nie wiem, może jakaś przykrość Go tam spotkała, o której mi nic nie powiedział. A może już wtedy przeczuwał swój koniec?

  Mogę sobie teraz tylko gdybać i przypuszczać. Nie zmieni to niczego.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Refleksja nad życiem.

"Bo niech pan sam po­wie, co ma człowiek tak nap­rawdę z życia? Za te wszys­tkie sta­rania, za­biegi, bez­senności, stra­pienia, co ma? A niech pan do­da jeszcze cho­roby, in­ne nie­szczęścia, co ma?"

                 Wiesław Myśliwski.

  Życie. Ponoć najcenniejszy dar, jaki otrzymaliśmy od... No właśnie. Od kogo? Od Boga, z którym po śmierci Krzysia jestem na bakier, czy od losu, którego znienawidziłam? A może Bóg = los? Zresztą, czy w mojej sytuacji ma to jakieś znaczenie?

  Usiadłam wczoraj wieczorkiem na ławce. Na skwerku, przy baszcie. Zawsze wybieram to samo miejsce odpoczynku, gdy tą trasą chodzę na kijki. Było przyjemnie, wiatr powiewał, to pozwoliłam sobie na dłuższy odpoczynek. W końcu i tak nie spieszyło mi się do domu. 

  Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego to wszystko musiało mnie spotkać? Może gdzieś popełniłam jakiś błąd? I co mi teraz z tego życia pozostało? Czy na coś jeszcze czekam? I dlaczego wciąż przy nim trwam pomimo tej pustki i samotności? Może jestem tchórzem, żeby to wszystko przerwać? Wystarczyłoby wybrać sposób i miałabym święty spokój. Bo czyż aktualne życie jest dla mnie rozkoszą? Nie. Jest utrapieniem.

  Ustalmy fakty.

  Jestem matką 25-letniego syna. To już mężczyzna, nie dziecko. Za duży, żeby prowadzić za rączkę, co nie znaczy, że gdy będzie potrzebował mojej pomocy lub wsparcia, to się odwrócę od Niego. Przecież to nasza (moja i Gucia) krew i nasze kości. Mieszka ze mną tylko dlatego, że śmierć Krzysia pokrzyżowała Jego plany. Jasiu już dawno odciął pępowinę. I bardzo dobrze. Nie chciałabym być mamą maminsynka i nie chcę przelewać swoich uczuć do Krzysia na Niego. Zrobiłaby się niezdrowa atmosfera.

  I to wszystko. Nie mam nic ponadto. 

  Za życia Krzysia, te krótkie rozmowy telefoniczne, zjazdy do domu co trzeci weekend, to wszystko wydawało się mało. Gdy Go zabrakło, okazało się, że to było baaardzo dużo. Nie zawahałabym się powiedzieć, że było to prawie wszystko. 

  Czy mogę oczekiwać jeszcze czegoś pozytywnego w moim życiu? Jedyne, czego chciałabym, to  doczekać momentu, w którym Jasiu odbiera dyplom ukończenia studiów. 

  Choć moja dusza i moje serce wpatrzone w stronę, gdzie mój Gucio przebywa, to mam nadzieję, że tym razem los nie spieprzy tego.



 


 

wtorek, 4 sierpnia 2015

Stresujące wizyty.

  W niedzielę dowiedziałam się, że jestem przekorna. A to dlatego, że po raz kolejny ośmieliłam się mieć swoje własne zdanie na pewne tematy. Zupełnie inne niż mój Tato. Ale od początku.

  Postanowiliśmy z Jasiem, że odwiedzimy mojego Ojca. Posiedzimy, pogadamy... Na początku poruszyliśmy temat Powstania Warszawskiego. Stwierdził, że powstanie było głupotą. Że Niemcy zniszczyli całą Warszawę, że ludzie porwali się z motyką na słońce. Że powinni się poddać tak, jak to zrobiła Praga w Czechach i zachowała piękną Starówkę. To ja Tacie powiedziałam, że nie można tak łatwo oceniać, bo nie żyliśmy w tamtych czasach, nie żyliśmy w Warszawie i nie byliśmy Warszawiakami. I tak naprawdę nie wiemy, co musieli wtedy przeżywać. 

  No i się zaczęło. Że wszyscy myślą tak jak On, że tylko ja się nie zgadzam i to w 90% to, co mówi. Czy to moja wina, że mam mózg i nie jestem tak skonstruowana, że na wszystko muszę odpowiadać "TAK"? 

  Poruszyłam również temat Taty przyjaciela, któremu zmarła żona. Po raz kolejny dziwi się Jemu, że je zupki w proszku i byle jak. "By sobie mógł naleśników usmażyć. Ma przecież tyle czasu." O Bogowie! Aż mi się cisnęło na usta życzenia, aby On i moja Mama umarli jednocześnie. Żeby nie musiał się przekonywać, jak to jest stracić kogoś, kto był całym życiem. Ale ugryzłam się w język i na spokojnie wytłumaczyłam. Nie wiem, czy zrozumiał, bo jakoś tak z niedowierzaniem patrzył, jakbym jakieś herezje opowiadała.

  To samo tyczyło się mojego wyznania, że nie robię już gimnastyki. Że nie odczuwam potrzeby. Że po prostu mi się nie chce. Że nie mam motywacji. Że bardziej wolę kijki. Powiedział, że to źle. Że robię to dla siebie.

  Dla siebie? Po co? Przecież mnie już prawie nie ma. Balansuję pomiędzy dwoma brzegami. I pomyśleć, że kiedyś, gdy zdarzyło mi się nie poćwiczyć jednego dnia, to miałam wyrzuty sumienia.

  To niesamowite, jak śmierć UKOCHANEJ osoby zmienia człowieka o 180 stopni. 

  Ale wracając do tematu Taty. Fakt, dużo nam pomaga. Bardzo to doceniamy. Ale czasem złości mnie to, że nie potrafi wczuć się w czyjąś sytuację i nie potrafi uszanować tego, że ktoś może mieć odmienny pogląd na pewne sprawy. 

  Nie wiem, ale na drugi raz będę musiała zostawiać swoje odczucia za drzwiami i szukać takich tematów do rozmów, żeby obniżyć stres do minimum.