"Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie"
Michaił Bułhakow.
To już siódmy miesiąc od śmierci Krzysia, a może dopiero siódmy miesiąc... Dni, tygodnie i miesiące mijają, a ja wciąż nie mogę w to uwierzyć.
W oczach ciągle mam wizytę policji, widok Krzysia na łóżku szpitalnym w klinice, pod tą całą aparaturą, kilkakrotnie powtarzane przez lekarza zdanie, że to piękne iż teraz w kimś innym będzie mógł żyć dalej.
Bez przerwy zastanawiam się nad tym, co Krzyś musiał przechodzić w momencie dostania wylewu, 21 listopada. W tej ciężarówce był sam jak palec. A ja byłam tak daleko. Na pewno był przerażony. Czy wiedział wtedy, że to już koniec? Że już nie wróci do domu? Czy ostatnia strzałka puszczona z telefonu to miało być pożegnanie? Bo wiedział, że być może za chwilę... Była tylko jedna. Gdy Krzyś chciał pogadać przez telefon, zawsze puszczał podwójną strzałkę. Zatrzymał jeszcze auto i zdołał z niego wysiąść, a potem runął na ziemię. Na autostradzie.
Ostatnimi czasy bał się tego. Że przyjdzie Mu umrzeć w tej blaszance. Zawsze mówiłam: "Guciolku, nie mów tak. Wrócisz."
Krzyś miał popracować tylko do końca tego roku, a potem poszukać sobie jakiejś pracy na miejscu. Nic nie poszło tak jak zaplanowaliśmy. Komu to przeszkadzało? Kto miał coś przeciw temu, abyśmy razem zasypiali i razem się budzili? Do kogo pisać zażalenie?
Od momentu dostania wylewu do śmierci Krzysia minęło 5 dni. Lekarze byli pewni, a ja się z nimi spierałam, że muszę walczyć o Męża.
Dzisiaj jest piątek i tylko piątek. Gdyby Krzyś żył, byłby to dzień oczekiwania na Jego zjazd, ewentualnie odliczanie dni do kolejnego piątku aż przyjedzie do domu. Niestety. Niespodziewanie przyszła śmierć i zabrała Go ze sobą. Zabrała UKOCHANEGO Męża i Ojca. W zamian za to zostawiła ból, smutek, cierpienie, łzy i beznadziejność oraz wiele innych negatywnych odczuć, które trudno nawet nazwać.