poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Mój blog

  Na dzisiejszy dzień, czyli 31 sierpnia 2015r przypada Międzynarodowy Dzień Bloga.

 W zeszłym roku, jeszcze jak żył Krzyś, chciałam pisać bloga. Szukałam inspiracji, czego mógłby dotyczyć. Miałam kilka typów, ale szczerze mówiąc, nie wiedziałam, na który mam się zdecydować. Chciałam, aby ten czas rozłąki z Krzysiem szybciej mijał. 

  Twitter jakoś mnie wtedy zniechęcił, bo osoba którą uważałam za przyjaciółkę, perfidnie mną zmanipulowała i wyszły tylko z tego same problemy. Potem kolejna osoba sobie zadrwiła ze mnie publicznie. Ale teraz nie o tym.

  Minął rok, a ja piszę bloga. O czymś, z czym nigdy nie chciałam mieć nic do czynienia. Tzn. aby dopadła mnie śmierć UKOCHANEJ osoby.

   Nie jestem ani Marią Dąbrowską, ani inną uznaną pisarką. Piszę, bo mi to w jakiś sposób pomaga. Tu mogę wylać to, co siedzi we mnie w środku. Tę całą rozpacz, smutek, żal, itp., itd. Moje myśli są tak pokręcone i wszystko we mnie się burzy, że być może czasami wychodzi z tego niezły galimatias.

  To, że uśmiecham się do pań ekspedientek, że staram się być na bieżąco z wydarzeniami w kraju i za granicą oraz to, że chodzę na kijki, to nie znaczy, że dochodzę do siebie. Tu, w tym blogu jest cała prawda, co się dzieje w moim wnętrzu.

  Nie wiem, jak długo będę pisała tego bloga. Z moich obserwacji wynika, że blogi prowadzone po śmierci bliskiej osoby, są raczej blogami okresowymi. 

  Dlaczego?

  Przypuszczam, że nadchodzi taki moment, że praktycznie brak tematów do pisania. Bo czyż można pisać wciąż non stop to samo? Wiadomo, że boli jak cholera. Że nikt i nic nie zastąpi Krzysia.

 Ten blog jest chyba taką teraźniejszą obecnością Gucia. Że nie odszedł w zapomnienie. I nigdy nie odejdzie.

  Więc póki co, będę pisała dalej.


 

środa, 26 sierpnia 2015

9 miesiąc.

"Miłość, śmierć, sprawiedliwość ślepe są do szczętu, kochają, biorą, karzą bez wszelkiego względu"

                  Wespazjan Hieronim Kochowski.

  A więc to już dziś 9 miesiąc od śmierci Krzysia. Nie do wiary, że przetrwałam tyle dni bez Niego. 270 dni. Ile to godzin, minut, sekund? Nie liczyłam. Bo i po co? Po to, żeby mieć wynik wielocyfrowy i świadomość, że jest się silnym?

  Wcale nie jestem silna. Gdybym była, poleciałabym od razu za moim Guciem. Ale wciąż trwam przy tym moim nędznym życiu.

  Tak, moje życie straciło blask. Bo "ktoś" sobie wymyślił, że starczy wspólnej wędrówki przez życie. W imię czego, pytam się?! 

  To pytanie często sobie zadaję, gdy chodzę na kijki. Może za słabo kochałam Krzysia i śmierć postanowiła wziąć Go w swoje objęcia? Może sobie na to zasłużyłam? Jasiu twierdzi, że bzdury gadam. Że niejednokrotnie udowadniałam miłość do Gucia. Tak się stało i już! Ale ta odpowiedź mnie nie wystarcza. 

  Czytając niektóre blogi i przeglądając fora internetowe, często zwracam uwagę na pewne zdanie: "Zamiast mojego męża, to ja powinnam umrzeć. Mój mąż powinien żyć" Może dla niektórych wyda się to upiorne, ale ja dla Krzysia nie chciałabym takiego życia, jakie mam teraz. Życia pełen smutku, samotności, niestabilności emocjonalnej. Życia bez przyszłości.

  Nie wiadomo za co, nie wiadomo po co? 

  Kochałam i wciąż kocham mojego Gucia i wiem, że On też mnie kochał. Że byłam dla Niego ważna. Troszczyliśmy  i martwiliśmy się nawzajem o siebie. Z powodu Jego pracy często to było na odległość, ale to i tak zawsze było "razem".

  Kolejny raz stwierdzę, że to niesprawiedliwe. Miłość powinna być nagradzana długim wspólnym życiem. Nam nie było dane.

 

piątek, 21 sierpnia 2015

Historia pewnej podróży.

 21 sierpnia 2014 roku, czyli dokładnie rok temu.

 Doskonale pamiętam tamten dzień. Jakże mogłabym o nim zapomnieć? Ale od początku.

 Po czerwcowej koronarografii, Krzyś miał zwolnienie lekarskie. Było dosyć czasu, aby gdzieś pojechać, coś ciekawego zobaczyć. Wpadłam na pomysł, abyśmy się przejechali za zachodnią granicę, nad Jezioro Hellenesee. Jako dziecko spędzałam tam wakacje i byłam tym miejscem zauroczona. Chciałam się przekonać, czy po tylu latach jest tak samo fajnie, czy coś się zmieniło?

  Odwiedziliśmy również Opactwo Cystersów Neuzelle. Może bym o tym nie wspomniała, gdyby nie jeden fakt. Na środku kościoła stał podest, na którym stały świeczki, aby można je zapalić w pewnej intencji. Przypominam sobie, że wspólnie z Krzysiem i Jasiem zapaliliśmy po kilka świeczek. 

  Żadne z nas nie powiedziało, w jakiej zapala. Miałam 3 intencje, wśród której było również to, aby Krzyś był zdrowy i żeby wszystko pomyślnie się ułożyło i żeby po tej całej koronarografii Krzysia nie było żadnych komplikacji.

  Czyż los nie jest okrutny? Dokładnie 3 miesiące później Krzyś dostał wylewu. Również w Niemczech. Kto by przypuszczał, że teraz z Jasiem będziemy palić znicze na cmentarzu, na grobie Krzysia? Czy wiadomo, jaką intencję miał mój Gucio? A może to, że chce być wreszcie razem ze mną?

  Ks. Jan Twardowski napisał kiedyś: "Można odejść na zawsze, by stale być blisko." Jeśli tak, to dlaczego z każdym dniem czuję się coraz bardziej pusta i wyjałowiona, samotna i ograbiona ze wszystkiego, pomimo, że czuję Gucia obecność? Pomimo, iż wciąż mam Go w sercu, a miłość do Niego się wcale nie zmniejszyła? Ale to jest nienamacalne. Jego nie można dotknąć. Nie można się przytulić. Nic nie można!

  Wracając do tamtego dnia, to Krzyś za bardzo nie chciał jechać. Powiedział, że robi to tylko dla mnie, żebym miała frajdę z zobaczenia miejsca z moich szczenięcych lat. Szczerze powiedziawszy, to od pewnego czasu nie lubił jeździć do Niemiec. Źle się tam czuł. Ale to dopiero się o tym dowiedziałam po tej naszej wycieczce. Nie wiem, może jakaś przykrość Go tam spotkała, o której mi nic nie powiedział. A może już wtedy przeczuwał swój koniec?

  Mogę sobie teraz tylko gdybać i przypuszczać. Nie zmieni to niczego.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Refleksja nad życiem.

"Bo niech pan sam po­wie, co ma człowiek tak nap­rawdę z życia? Za te wszys­tkie sta­rania, za­biegi, bez­senności, stra­pienia, co ma? A niech pan do­da jeszcze cho­roby, in­ne nie­szczęścia, co ma?"

                 Wiesław Myśliwski.

  Życie. Ponoć najcenniejszy dar, jaki otrzymaliśmy od... No właśnie. Od kogo? Od Boga, z którym po śmierci Krzysia jestem na bakier, czy od losu, którego znienawidziłam? A może Bóg = los? Zresztą, czy w mojej sytuacji ma to jakieś znaczenie?

  Usiadłam wczoraj wieczorkiem na ławce. Na skwerku, przy baszcie. Zawsze wybieram to samo miejsce odpoczynku, gdy tą trasą chodzę na kijki. Było przyjemnie, wiatr powiewał, to pozwoliłam sobie na dłuższy odpoczynek. W końcu i tak nie spieszyło mi się do domu. 

  Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego to wszystko musiało mnie spotkać? Może gdzieś popełniłam jakiś błąd? I co mi teraz z tego życia pozostało? Czy na coś jeszcze czekam? I dlaczego wciąż przy nim trwam pomimo tej pustki i samotności? Może jestem tchórzem, żeby to wszystko przerwać? Wystarczyłoby wybrać sposób i miałabym święty spokój. Bo czyż aktualne życie jest dla mnie rozkoszą? Nie. Jest utrapieniem.

  Ustalmy fakty.

  Jestem matką 25-letniego syna. To już mężczyzna, nie dziecko. Za duży, żeby prowadzić za rączkę, co nie znaczy, że gdy będzie potrzebował mojej pomocy lub wsparcia, to się odwrócę od Niego. Przecież to nasza (moja i Gucia) krew i nasze kości. Mieszka ze mną tylko dlatego, że śmierć Krzysia pokrzyżowała Jego plany. Jasiu już dawno odciął pępowinę. I bardzo dobrze. Nie chciałabym być mamą maminsynka i nie chcę przelewać swoich uczuć do Krzysia na Niego. Zrobiłaby się niezdrowa atmosfera.

  I to wszystko. Nie mam nic ponadto. 

  Za życia Krzysia, te krótkie rozmowy telefoniczne, zjazdy do domu co trzeci weekend, to wszystko wydawało się mało. Gdy Go zabrakło, okazało się, że to było baaardzo dużo. Nie zawahałabym się powiedzieć, że było to prawie wszystko. 

  Czy mogę oczekiwać jeszcze czegoś pozytywnego w moim życiu? Jedyne, czego chciałabym, to  doczekać momentu, w którym Jasiu odbiera dyplom ukończenia studiów. 

  Choć moja dusza i moje serce wpatrzone w stronę, gdzie mój Gucio przebywa, to mam nadzieję, że tym razem los nie spieprzy tego.



 


 

wtorek, 4 sierpnia 2015

Stresujące wizyty.

  W niedzielę dowiedziałam się, że jestem przekorna. A to dlatego, że po raz kolejny ośmieliłam się mieć swoje własne zdanie na pewne tematy. Zupełnie inne niż mój Tato. Ale od początku.

  Postanowiliśmy z Jasiem, że odwiedzimy mojego Ojca. Posiedzimy, pogadamy... Na początku poruszyliśmy temat Powstania Warszawskiego. Stwierdził, że powstanie było głupotą. Że Niemcy zniszczyli całą Warszawę, że ludzie porwali się z motyką na słońce. Że powinni się poddać tak, jak to zrobiła Praga w Czechach i zachowała piękną Starówkę. To ja Tacie powiedziałam, że nie można tak łatwo oceniać, bo nie żyliśmy w tamtych czasach, nie żyliśmy w Warszawie i nie byliśmy Warszawiakami. I tak naprawdę nie wiemy, co musieli wtedy przeżywać. 

  No i się zaczęło. Że wszyscy myślą tak jak On, że tylko ja się nie zgadzam i to w 90% to, co mówi. Czy to moja wina, że mam mózg i nie jestem tak skonstruowana, że na wszystko muszę odpowiadać "TAK"? 

  Poruszyłam również temat Taty przyjaciela, któremu zmarła żona. Po raz kolejny dziwi się Jemu, że je zupki w proszku i byle jak. "By sobie mógł naleśników usmażyć. Ma przecież tyle czasu." O Bogowie! Aż mi się cisnęło na usta życzenia, aby On i moja Mama umarli jednocześnie. Żeby nie musiał się przekonywać, jak to jest stracić kogoś, kto był całym życiem. Ale ugryzłam się w język i na spokojnie wytłumaczyłam. Nie wiem, czy zrozumiał, bo jakoś tak z niedowierzaniem patrzył, jakbym jakieś herezje opowiadała.

  To samo tyczyło się mojego wyznania, że nie robię już gimnastyki. Że nie odczuwam potrzeby. Że po prostu mi się nie chce. Że nie mam motywacji. Że bardziej wolę kijki. Powiedział, że to źle. Że robię to dla siebie.

  Dla siebie? Po co? Przecież mnie już prawie nie ma. Balansuję pomiędzy dwoma brzegami. I pomyśleć, że kiedyś, gdy zdarzyło mi się nie poćwiczyć jednego dnia, to miałam wyrzuty sumienia.

  To niesamowite, jak śmierć UKOCHANEJ osoby zmienia człowieka o 180 stopni. 

  Ale wracając do tematu Taty. Fakt, dużo nam pomaga. Bardzo to doceniamy. Ale czasem złości mnie to, że nie potrafi wczuć się w czyjąś sytuację i nie potrafi uszanować tego, że ktoś może mieć odmienny pogląd na pewne sprawy. 

  Nie wiem, ale na drugi raz będę musiała zostawiać swoje odczucia za drzwiami i szukać takich tematów do rozmów, żeby obniżyć stres do minimum.