wtorek, 29 marca 2016

Druga Wielkanoc i wewnętrzna walka.

  Uff, jakoś przeżyłam te Święta. Myślałam, że będzie źle. Bo niestety dni, które je poprzedzały, były dla mnie bardzo ciężkie.

  Wszystko zaczęło się na kilka dni przed Wielkim Tygodniem. Dopadł mnie nastrój zupełnie taki sam, jak przed Bożym Narodzeniem - dużo łez, smutku i tęsknoty za Krzysiem. Nie chciało mi się wierzyć, że nie czekam na Jego powrót. Było to dla mnie niedorzeczne i nie do uwierzenia. Przecież szok związany ze śmiercią powinien minąć już dawno. Te wszystkie baranki, kurczaczki, stroiki wielkanocne były dla mnie jak świeżo otwarta rana. Powróciły wszystkie wspomnienia z dawnych lat, gdy razem z Krzysiem obchodziliśmy Święta.

  Mimo to, chciałam jakoś stawić im czoła. Może nie religijnie, ale przynajmniej coś tam przygotuję do jedzenia. W końcu mieszka ze mną Jasiu, więc dlaczego mam Go wciągać w swój dół i myśleć wyłącznie o swoim samopoczuciu? A siedzenie i użalanie się w tym czasie jest dodatkową udręką. Skoro wybrałam "życie", to mimo bólu i łez, będę walczyć.

  Muszę nadmienić, że  Wielki Tydzień zaczął się dziwnymi zjawiskami w domu. A to laptop "ześwirował", a to znowu fotel przy biurku się popsuł, któregoś dnia kula postawiona w rogu jakimś cudem sama się przewróciła... Aż mnie złość na to brała, ale jednocześnie się zastanawiałam, co się dzieje? 

   W Wielki Piątek, gdy wzięłam się  do pieczenia sernika, też były problemy. Pomimo, że był to sprawdzony przepis, ciasto nie chciało mi się dobrze zagnieść. Miałam dość! Musiałam zrobić przerwę, usiadłam przy stole i rozpłakałam się jak małe dziecko. Dopiero, gdy ochłonęłam, wróciłam do dalszej pracy.

   Przyznam szczerze, że wcześniej nie miałam zamiaru iść święcić pokarmów, ale po tym wszystkim zaczęłam myśleć, czy czasami nie robię błędu. Można powiedzieć, że naszły mnie wyrzuty sumienia. Bo jak to tak? Piecze się ciacho, szykuje się inne produkty niż na zwykły dzień i tak bez niczego? A zaraz potem przyszła refleksja, żeby pójść do kościoła i pomodlić się przy Grobie Pańskim. A raczej wyrzucić z siebie całą złość. I tylko tyle! Nic poza tym! To i tak zbyt wiele, jak na mój nastrój.

   Poszłam, gdy skończyła się Godzina Miłosierdzia (nabożeństwo). Oprócz mnie, w kościele nie było nikogo. Tylko ja i figura Chrystusa w Grobie. Uklęknęłam, łzy mi napłynęły do oczu i szczerze zaczęłam swoje wywody. "Dlaczego mnie to spotkało?" "Dlaczego muszę przez to wszystko przechodzić?" "Wybacz Boże, ale nie potrafię się cieszyć ze Zmartwychwstania. Nie mam powodów." "Jak mam się radować, jeśli mój Gucio nie żyje?" I co chwila tylko łzy ocierałam z twarzy.

  Po powrocie do domu jeszcze trochę popłakałam. Wieczorem, gdy Jasiu przyjechał z pracy opowiedziałam Mu, że byłam w kościele, aby swoje żale wypowiedzieć. A On ma taki zwyczaj, że czasem lubi powiedzieć coś złośliwego, ale w dobrej wierze. I rzucił mi takim tekstem:"Oj, nieładnie nie cieszyć się ze zmartwychwstania. Przecież Chrystus przezwyciężył śmierć, żeby mamusia mogła z tatem żyć wiecznie." Podziałało to na mnie jak balsam. I to do takiego stopnia, że myślałam nawet o niedzielnej rezurekcji. Ale na nią nie jestem jeszcze gotowa. Może za rok? Poszłam sobie na Mszę na 18:00.

  Miłe było również, gdy w Wielką Sobotę zadzwoniły Magda i kuzynka z życzeniami i trochę żeśmy pogadały. W drugi dzień Świąt był u nas Tato. Spędziliśmy przyjemne popołudnie.

  To była druga Wielkanoc po śmierci Krzysia. Inna niż przed rokiem. Wtedy byłam jeszcze przytępiona, w tym roku świadoma. W Poniedziałek Wielkanocny, gdy do południa poszłam sobie na kijki, przeżyłam coś majestatycznego. Była cudowna pogoda, ptaki pięknie śpiewały, na krzewach pojawiły się pąki, niektóre drzewa zaczęły kwitnąć i pomyślałam sobie wtedy: "Boże, stworzyłeś taki piękny świat, ale dlaczego na nim tyle bólu?" Ale za jakieś kilkaset metrów naszła mnie kolejna myśl: "Nie na darmo Wielkanoc jest na wiosnę. Wszystko budzi się do nowego życia po zastygłej zimie. Może faktycznie i jest tak samo z człowiekiem? Może wydawać się, że po śmierci nic nie ma, ale spójrzmy na przyrodę. Ktoś to w końcu to poukładał do kupy."

   To nie tak, że z tą Wielkanocą ból uciekł. On wciąż jest we mnie i wciąż czuję ogromny żal, że Krzyś musiał umrzeć. To się nigdy nie zmieni. I z pewnością jeszcze nie jeden raz łzy wyleję za moim Guciem, ale widzę różnicę. W zeszłym roku cieszyłam się, że Święta się skończyły, w tym - że jakoś przeżyłam i to z większym zaangażowaniem niż zamierzałam. Ale mam jakieś wrażenie, że w tym wszystkim pomógł mi mój Gucio. A na dodatek życzenia, które złożyłam na Facebooku, aby Zmartwychwstały Chrystus przyniósł Wiarę, Nadzieję i Miłość, te dwie pierwsze pojawiły się we mnie. Przynajmniej tak mi się wydaje.